Po wizycie na brudnym podwórzu i w mieszkaniu na czwartym piętrze można odnieść wrażenie, że gorzej już nie będzie.
A przecież kamienica ma jeszcze sutereny.
Niedola dzieci.
Kto chce ją poznać, niech choć raz uda się na przykład z paniami ze Stow. św. Wincentego a Paulo na t. zw. wywiad.
Oto na brudnem zaśmieconem podwórzu bawi się garstka dzieci. Na pytanie, gdzie mieszkają X.X . — ci, którzy się zgłosili do T-wa, wysuwa się dziewczynka lat około 6, brudna i poczochrana, ale o bystrych, roztropnie patrzących oczach i oświadcza, że to o jej rodziców chodzi. Prowadzi na 4-te piętro po równie brudnych, jak podwórze schodach. Po drodze, rozpytywana o rodzinę, oświadcza, że dziś rano dzieci nic jeszcze nie jadły.
W izbie, stosunkowo dość nawet dużej, lecz nieopisanie brudnej, krzątała się matka, kobieta wynędzniała o niepociągającej powierzchowności. Dzieci z naszą przewodniczką było czworo. Najmłodszy chłopczyk spał, popłakując przez sen, widać z bólu, bo rączkę miał obandażowaną brudną szmatą.
— Sparzył się ukropem — objaśnia matka. Reszta dzieci jednakowo rozczochrana i brudna przygląda się nieufnie przybyłym. Na łóżkach (o ile w ogóle tego rodzaju graty można łóżkami nazwać) leżą podarte, nie wiadomo czem wypchane sienniki, z których dziur wydobywają się jakieś kłaki. Ani śladu prześcieradła czy kołder. Podłoga nie myta od chyba całych miesięcy, zarzucona trzaskami desek, rąbanych widocznie na opał pod blachę. Pewno „kontrabanda”, ściągana z budującego się w pobliżu domu.
Z czego żyją ci ludzie? Co umieją robić?
— Mąż jest eks-dorożkarzem, pijak, bez stałej pracy, czasem „trafi mu się zastąpić kolegę, pomódz przy koniach”, ale co z tego, kiedy „co zarobi — to przepije! Dnia niema bez „brewerji”. żonę bije.
— „Ot, te trzy zęby na przodzie mi wybił” — mówi kobieta, pokazując szczerbate dziąsła. — Więc, jak sobie radzicie? — Okazuje się, jedynem utrzymaniem tej gromadki jest żebranina. Matka żebrze, a wtedy dzieci zostają same w domu i co raz to sobie jakąś krzywdę wyrządzą, jak ostatnio ten najmłodszy, sparzony ukropem.
Ta najmłodsza trójka jest-tak dzika, że gdy następnym razem jedna z pań ze Stowarzyszenia weszła do izby w czasie nieobecności matki, dzieci skryły się, jedno pod łóżko, dwoje do pustego kosza i dopiero groźba, że się je zamknie na kłódkę w nim, skłoniła je do opuszczenia tej kryjówki.
Najstarsza dziewczynka operuje już swem dziecięcem doświadczeniem; nieprawdą było na przykład, że dzieci tego dnia nic nie jadły, bo jednak matka dała im herbaty z suchym chlebem. Mała spryciarka jednak wyczuła intuicyjnie, czem wzruszyć obcych. Cała czwórka dziatwy chowa się, jak zwierzątka, nie nauczona pacierza, nie wiedząca nic o Bogu, o tem, co wolno, a czego nie wolno człowiekowi, wytężająca myśl jedynie ku zaspokojeniu wiecznie dręczącego głodu, brudna, nie myta, nie kąpana, w łachmanach, bodaj czy pranych kiedy od chwili włożenia ich.
A kiedy się patrzy na dziesiątki takich dzieci, powstaje gorzkie pytanie, co z nich wyrośnie?
w tem stuleciu dziecka, gdy jednocześnie budujemy gmachy wzorowych przedszkoli i szkół, które pomieścić mogą ledwie nikły odsetek. Co będzie z temi, których one nie obejmą?
Bywają jednak i inne — pogodniejsze obrazki z tych wywiadów, choć dotyczące ludzi równie, a nawet bardziej gorzkiej doli, bez własnej ich winy.
Oto w suterenach mieszka rodzina ociemniałych. Wywiadowczyni puka w okno przy samej ziemi umieszczone i kieruje się ku schodom. Ciemno, choć oko wykol. Nagle słychać stuk otwieranych drzwi i wesoły głos woła:
—- Proszę zaczekać! zaraz zaświecę zapałkę, żeby pani nie spadła.
Ci ludzie, ociemniali od urodzenia, pomyśleli o tem, że widzący nie orjentuje się w ciemności. Oto wbiega ktoś po schodach i sprowadza ostrożnie na dół, a tam — nowe zdumienie: pokoik mały, wilgotny, lecz schludny, czysty, w największym porządku utrzymany przez tych niewidomych. Pobrało się dwoje ociemniałych młodych ludzi, on wyplata krzesła lub klei torby, ona robi czapki, rękawiczki, pantofle. Teraz nie mają zamówień i nędza zagląda do tego pokoiku, nędza, lecz nie lenistwo, pijaństwo, niechlujstwo. Oboje mają twarze pogodne.
A na łóżeczku, czyściutko zasłanem, siedzi radość ich życia — synek 4-letni o dużych błękitnych oczach, widzący doskonale, który służy im za przewodnika po ulicy. Tu, gdzie snadniej możnaby się spodziewać goryczy i biadania, tu ich niema. Jest tylko troska o zdrowie dziecka, boć to wilgoć, ciemno, brak słońca — gdybyż można było wysłać chłopaczka na parę miesięcy letnich na wieś wzmocnić płuca, uchroniłoby się go od suchot, co tak obfity plon zbierają.
Na skutek odezwy Stow. pań miłosierdzia św. Wincentego a Paulo przed półtora rokiem, zaczęły wpływać ofiary na założenie pod Warszawą stałego zakładu dla dzieci, boć kolonje letnie nie mogą nastarczyć zgłoszeniom, potrzebny jest całoroczny zakład, ratujący te dzieci, które żyją bez słońca i powietrza. 2380 zł. 86 gr. otrzymało Stow. ze składek w rubryce „Kurjera” i apeluje o pamięć dalszą, dziękując za pomoc, by módz prędzej zabrać się do dzieła.
Sprawozdania wywiadowczyń zawierają materjał, tak przerażający ogromem niedoli dziecięcej w stolicy, że przy przeglądaniu ich zadrży najbardziej zobojętniałe już widokiem nędzy serce. A przecież wiemy, że w roku bieżącym wskutek trudności budżetowych wogóle z 27,000 dzieci, które są zakwalifikowane na kolonje letnie przez – lekarzy szkolnych, zapewniony jest wyjazd tylko około 7—8000. A gdzież jeszcze dziatwa młodsza? I dlatego, dlatego musimy pamiętać i o Stow. pań św. Wincentego a Paulo, by mogło wystawić swój zakład.
Źródło: Kurjer Warszawski : wydanie wieczorne. R. 111, 1931, no 169
Wstrząsnął mnie ten artykół, ale i nie zdziwił. Wiem, że w tamtych czasach. Tak ludzie żyli, w suterenach, że obok bogactwa, wielka nędza. A szczególnie na wsiach… Rodzina mojej babci nie była biedna, a jednak nie mogli pomóc jej siostrze, bo leczenie było drogie, czasem tylko lekarz przychodził ropę ściągać… i zmarła. Ja i moja rodzina jesteśmy z łodzi. I jeszcze chrzesna pamiętała, że jeszcze kiedy była mała, nie było w Łodzi kanalizacji. Bardzo ciekawy blog i już go dodaję do śledzonych.