Eksperyment zakończył się pełnym sukcesem, ale chyba nie był później kontynuowany.
Co więcej, gdyby po ponad 80 latach ktoś go skutecznie powtórzył – mógłby to ogłosić jako swoje pionierskie osiągnięcie.
No i coś mają w sobie te reportaże prasowe z lat 30-tych.
O dzieciach, które „widzą” i „słyszą” rękami.
Poprzez drzewa migają kraśne spódniczki i białe bluzeczki. Mała leśna polanka tuż za kolonją zamieniła się w salę balową, po której suną pary. Drobne nóżki wybijają takt krakowiaka. Zbliżam się zaciekawiony. Melodja ginie gdzieś w gąszczu.
— Brawo, doskonale. Dlaczego tylko tak cicho. Bez muzyki?
— Muzyka nam niepotrzebna.
— Jakto, taniec bez muzyki?
— Proszę spojrzeć.
— Ach tak, rozumiem. Dzieci głuchonieme.
— Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo lubią tańczyć. Jak świetnie wyczuwają rytm. Tylko im pokazać, zaraz będą naśladować ruchy i po kilku próbach już tańczą. I to zupełnie dobrze.
Kilka szybkich, prawie niedostrzegalnych ruchów „na migi”, bo dziewczynki są małe, trudno im jeszcze przychodzi „czytanie” z ust nauczycielki, trochę certowania, lecz obawa przed obcym rozprasza się szybko. Dziewczynki tańczą tym razem mazura.
— A dlaczego pani nuci? — pytam zdziwiony
— Właściwie tylko dla siebie, bo i ja nie mogę sobie wyobrazić tańca bez jakiejkolwiek melodji, choćby nuconej.
Przyznam szczerze, że ten taniec, zresztą dobrze oddany przez głuchonieme dziewczynki, podziałał na mnie przygnębiająco. Ale w kilka dni potem ranna modlitwa w kolonijnej kapliczce, dokąd o tej porze przybywały tylko ociemniałe i głuchonieme dzieci, dała mi wrażenia zupełnie inne. Drewniane głosy, dobywane z suchych piersi, jakby z głębokiej, okropnej przepaści, oczy, wpatrzone z uwagą w usta nauczycielki, powtarzającej wolno i wyraźnie nieśmiertelne, dobrze znane słowa — cała ta niezwykła atmosfera — nie budziła żadnego uczucia — grozy.
— Ot, zwykła sobie modlitwa szkolna, z tą różnicą, iż zamiast chóru srebrnych głosików — wybijał się na plan pierwszy poważny, równo skandujący głos nauczycielki, a za nim — gmatwanina drewnianych dźwięków…
Ta „zwykłość” towarzyszyła mi już stale. Wśród wesoło biegnącej do kuchni gromadki po „repetę” nie rozróżniałem „cztero” i „pięcio” zmysłowych dzieci. Tylko niewidomi szli oddzielnie, trzymając się zawsze razem. Ale i tych trudno było czasami rozpoznać. Jakimś instynktem nieomylnym wiedzeni, śmiało podchodzili do studni, by zaczerpnąć wody. lub umyć kubek. Śmiało wchodzili do namiotów, do baraków, do jadalni. Biegli szybko w gromadzie innych dzieci, aby zanurzyć się w chłodnych falach Bugu.
Drobna stosunkowo grupa kilkudziesięciu głuchoniemych i ociemniałych wsiąkła zupełnie w kolonijną masę dzieci, zespoliła się z nią, a obserwator miał złudzenie, że te, biegające i bawiące się dzieci, posiadają, jak każdy z nas, pięć zmysłów.
Eksperyment udał się.
Tak. Próba współżycia dzieci normalnych z ociemniałemi i głuchoniememi dała na terenie kolonji Polskiego Czerwonego Krzyża we Fronołowie, nad Bugiem, doskonałe rezultaty.
Organizatorzy z początku mieli pewne obawy. Przedewszystkiem musieli pokonać trudności wynalezienia odpowiedniej kolonji. Odpowiedniej w tem znaczeniu, aby zgodziła się przyjąć dzieci z warszawskiego Instytutu ociemniałych i głuchoniemych. W wielu kolonjach spotkano się z odmową.
— Nie wiemy, jak pójdzie. Nie chcemy stwarzać incydentów, niepożądanych dla obu kategorji dzieci. A przedewszystkiem dla wychowawców.
Zwrócono się do Czerwonego Krzyża, który posiada własną kolonję we Fronołowie nad Bugiem, prowadzoną przez okręg podlaski P. C . K.
Sędzia Piesiewicz, prezes okręgu, przyjeżdżał w tej sprawie do Warszawy. Odbył kilka konferencji w Instytucie i w rezultacie dzieci z Instytutu znalazły się w kolonji P. C. K.
Pierwsze lody nieufności były przełamane, a denerwująca, wścibska ciekawość normalnych dzieci ustąpiła miejsca przyjaznemu współżyciu.
Ułatwił je treściwy, prosty i serdeczny wykład jednego z wychowawców na temat przyjaźni między dziećmi.
— Wszystko jedno — mówił mi do zgromadzonych na polance dzieci, — czy będą tu głuchonieme, ociemniałe, czy też takie, jak wy, zupełnie normalne. Wy macie i słuch i wzrok. Im brakuje jednego z tych zmysłów, ale to nie przeszkadza, byście się poznali i pokochali.
Miałem sposobność w ciągu kilkutygodniowego pobytu stwierdzać niejednokrotnie, że słowa te głęboko zapadły w serca młodocianych słuchaczów. Dzieci bardzo szybko nawiązały z sobą nić porozumienia. Głuchonieme nauczyły się nowych słów, które wymawiały pod kontrolą małych „pedagogów”. Ci znów poznali dość szybko sztukę „migania”. Trudno mi było po tem odróżniać jednych od drugich, bo i „normalni” rozmawiali między sobą „na migi”.
Zachodziły tylko często zabawne nieporozumienia, i różnorodne konflikty, ilekroć głuchoniemi, lub „normalni” rozmawiali między sobą.
— A co on powiedział? Może coś o mnie?
Największy kłopot miała nauczycielka z Instytutu ze swoimi, gdyż głuchoniemi są bardzo ciekawi i lubią znać sens rozmowy, jaka się wobec nich toczy.
Do najulubieńszych zabaw tych dzieci, którym oddają się z pasją, należą biegi. Wychowawca prowadził ich codziennie na drogę i rozpoczynały się zawody, kto pierwszy znajdzie się u mety. Zamiast gromkich okrzyków, do których przywykliśmy podczas trwania tego rodzaju zawodów, słychać było tylko szybkie oddechy biegnących. I znowu „migi” — żywe, radosne u zwycięzców i spokojne, ociężałe u pokonanych.
— O czem między sobą „mówili” — pozostanie ich tajemnicą.
Dzieciom ociemniałym umilano czas lekturą książek, ci zaś odwdzięczali się muzyką, gdyż przywieźli z sobą skrzypce, a na miejscu było pianino.
Źródło: Kurjer Warszawski : wydanie wieczorne. R. 116, 1936, no 208