Obserwując rozkład i upadek, czy przynajmniej bezwład i niemoc, panujące w wielu nam współczesnych podmiotach działających na rzecz, albo kosztem niewidomych, trudno się oprzeć wrażeniu, że wszystko byłoby inaczej, gdyby te instytucje były lepiej zarządzane. Siłą rzeczy na myśl przychodzą wybitne postacie sprawy niewiadomych nie tylko polskich, a w zestawieniu z nimi teraźniejsi wysokiego rodu wypadają na ogół nieszczególnie…
Wydana w 1929 roku książka „Rys historyczny Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie od roku 1817 do 1917”, napisana przystępnie i ciekawie pokazuje, że historia nie musi być nudna i rzadko jest czarno-biała, bo nawet pomnikowi bohaterowie mieli swoje wady. Ale dopiero opisane tam dokonania kilku rosyjskich dyrektorów zainspirowały mnie do utworzenia serii wpisów opartych na obszernych cytatach z przywołanej publikacji.
Na początek dyrektor Zieniec – szkoda, że o nim nie słyszałem, tworząc postać Liczkasa wiecznotrwałego, bo jak zwykle rzeczywistość przerosła wyobraźnię. Wycinek na 26 tys. znaków, ale nie bardzo dałoby się skrócić bez pomijania ciekawych szczegółów.
Czasy dyrektora Zieńca.
Zieniec ukończył Instytut Mierniczy w Moskwie i Akademję Medyko-Chirurgiczną w Petersburgu. Nie zrobiwszy karjery do 47 roku życia, d. 28 lipca 1887 roku jako wolno-praktykujący lekarz petersburski został mianowany dyrektorem Instytutu z pensją 1500 rubli rocznie.
Nieszczególnie widocznie działo mu się w Petersburgu, skoro tak skwapliwie zgodził się na objęcie posady dyrektora Instytutu z tak małem wynagrodzeniem. Nim przyjechał do Warszawy, uczęszczał na lekcje do Szkoły Głuchoniemych w Petersburgu, na co razem z podróżą do nowego miejsca urzędowania stracił 10 dni czasu. Z tego już wnosić można, jak był przygotowany do swej nowej specjalności i z jakim skutkiem kierować mógł powierzonym mu zakładem naukowym. Ale nie o to w danym razie chodziło Apuchtinowi, który powołał go na to stanowisko. Prawosławje i pochodzenie rosyjskie były najlepszą kwalifikacją na dyrektora zakładu dla głuchoniemych i ociemniałych w Warszawie.
Dr. Zieniec był człowiekiem bez wszelkich zasad moralnych, żadnego etycznego drogowskazu nie miał przed sobą.
W dalszych latach oprócz pensji dyrektorskiej otrzymywał 1200 rb. jako docent uniwersytetu i 600 rb. jako lekarz Szkoły Realnej.
Żył z dnia na dzień, od wypadku do wypadku. Nawet nauka, dla której ukończył dwa wyższe zakłady naukowe nie była dla niego celem, lecz środkiem. Ale i te środki zawiodły, a chęć użycia stanowiła największy, może jedyny bodziec w jego życiu. Miernictwo zarzucił, lekarzem był marnym, bez praktyki, pensja zaś dyrektora Instytutu nie mogła mu starczyć na wszystko. Trzeba więc było wyszukać innych źródeł dochodu. W pierwszym zaraz roku pobytu w Warszawie kołacze o podwyższenie mu pensji z 1500 do 2000 rub., a kiedy to zawiodło, innych ima się środków, zyskując pomoc skuteczną w niektórych urzędnikach kancelarji Instytutu i w pobłażliwości kuratora Apuchtina.
Z funduszów Instytutu kupuje kosztowne meble, za drogie pieniądze nabywa konie, bryczki, wolanty, zniewala podwładnych swoich i osoby obce do wystawiania fikcyjnych rachunków za rozmaite rzeczy, które rzekomo były nabyte dla Instytutu, a których nikt nawet nie widział i pieniądze zabiera dla siebie. (…)
Asygnuje sobie od 14 do 30 rubli miesięcznie na rozjazdy w sprawach instytutu. Dowody są w sprawozdaniach rachunkowych z awansu na drobne wydatki.
Utrzymuje w internacie izraelitę głuchoniemego, brata inżyniera z Odesy, Landesmana, chowając otrzymane za niego pieniądze, 100 rub. miesięcznie, do swej kieszeni.
Po kilkadziesiąt rubli rocznie wydaje niby na wynajęcie kobiet do mycia podłóg w Instytucie, chociaż przeszło 20 osób służby obojga płci nawet i podczas wakacyj stale było w zakładzie.
Pieniądze, które za wodę z Okrąglaka w parku Łazienkowskiem publiczność wrzucała do puszek na korzyść głuchoniemych i ociemniałych dzieci, wyjmowane były stale bez należytej kontroli i niezawsze na właściwy cel używane.
Krzywdzi służbę i nauczycieli, którzy za przedstawienie do awansu, jaki słusznie im się należał, musieli w ciągu półrocza zrzec się dodatków rzekomo na pokrycie długów Instytutu, a właściwie na rzecz dyrektora; woźny Instytutu Jan Przystupa kwitował w liście płacy z 25 rub., otrzymywał zaś tylko 12 rubli; poszkodowani nauczyciele: Trojanowski, Jeżewski, Nowicki, Witkowski, Rodziszewski.
Traci znaczne sumy po kilka tysięcy rubli rocznie na skupowanie książek lekarskich, które mu były potrzebne przy objęciu docentury w uniwersytecie warszawskim.
Drukuje w drukarni Instytutu jakieś kompilacje, nie płacąc ani za druk, ani za papier: dowody są w rachunkach i katalogach bibljotecznych. Jeden z dowodów tak brzmi: „1 fiewrala 1894 godk: Sogłasno usłowju posyłaju w magazin Instituta 85 egzemplarow „Etiołogji cholery” w zamien za bumagu, izraschodowannuju na pieczatanje onoj stoimostju 25 r. 45 kop.” (Zgodnie z umową posyłam do składu Instytutu 85 egzemp. „Etiołogji cholery” zamiast papieru, zużytego na jej drukowanie, wartości 25 rub. 45 kop.).
I nie tylko dla siebie Zieniec obdziera Instytut. Rozdaje pieniądze instytutowe i innym, zapewne za wyświadczone mu jakieś przysługi, których ujawnić nie chce. A może korzysta tylko z powolności tych osób, które zgodziły się na wystawianie rachunków fikcyjnych, pieniądze zaś przeszły do kieszeni Zieńca:
Buchalter Instytutu P. otrzymał 60 r. 3 kop. na wyjazd do Płocka w 1889 r. i 16 rub. 87 kop. za nienapisany artykuł do Pamiętnika Instytutu. Również za artykuły nigdzie niedrukowane wypłacono innemu p. P. 15 rub.- i’ p. K. 30 rubli. Buchalterowi Instytutu dodaje po 30 rub. miesięcznie do pensji, w rachunkach zaś wydatek ten figuruje pod inną zupełnie rubryką, jako wydatek na doprowadzenie do porządku Oddziałów Równoznacznych. Ekonom M… ożeniony z siostrzenicą kucharki, a późniejszej żony kuratora Okręgu naukowego Apuchtina, wydaje od 7—9 rubli na rozjazdy po zakupy produktów spożywczych dla internatu, chociaż targ na produkty był tuż, przy placu Trzech Krzyży.
Nawet osoby obce czerpią pieniądze z kasy Instytutu: Serdeczny przyjaciel Zieńca profesor Thomas, przy którego pomocy dyrektor Instytutu zdobył docenturę, otrzymał 150 rubli niby za leczenie jakiegoś wychowańca głuchoniemego. Jakiemuś Piech, za przepisanie inwentarza wypłacono w 1889 r. 150 rub.
Bezczelność jego dochodzi nawet do tego stopnia, że w lipcu 1892 roku, bawiąc gdzieś z dala od Warszawy, telegraficznie nakazuje wypłacić z funduszów Instytutu 25 rub. 50 kop. dwom jakimś młodym pannom, które podobno uczyły go języka francuskiego. Opowiadano jednak, że nie nauczaniem trudniły się owe osoby; innego rodzaju zobowiązania miał względem nich dyrektor Zieniec.
Szerzył demoralizację i w murach zakładu, darząc względami swemi służące miejscowe, co było powodem gorszących w jego rodzinie skandalów. Głośno też mówiono, że niejednokrotnie podbite oczy dyrektora i sińce na twarzy były dziełem rąk jego energicznej połowicy, wyjątkowo wrażliwej na erotyczne zapędy kierownika zakładu. Posuwał się nawet do tego, że nocami chodził do sypialni żeńskich, gdzie pod pozorem przestrzegania, aby nie zaprószono gdzie ognia, wzrok swój lubieżny pieścił widokiem niewinnych wdzięków dziewczęcych.
Śmielsze i energiczniejsze przygotowywały co wieczór buciki i linjały, któremi broniły się przed nim. Kilkunastoletnia głuchoniema, uczennica Popowa, córka urzędnika sądowego z Siedlec, tak energiczny stawiała opór, że bieliznę poszarpał na niej. Podczas świąt Bożego Narodzenia w roku 1893, skorzystawszy z wyjazdu żony z dziećmi do Moskwy, urządził w mieszkaniu swojem rajskie wesele z dwiema Francuzkami, które mowy swej rodzinnej go uczyły. Przygrywał im na fortepianie ociemniały uczeń Instytutu Gawrysiak.
Apuchtin wiedział o tych zbrodniczych czynach Zieńca i nie przeciwdziałał temu. Wszystko to wyszło na jaw dopiero przy badaniu świadków podczas głośnego procesu kryminalnego, odbywającego się w maju roku 1901 za usiłowanie przez Zieńca zgwałcenia w klinice szpitalnej chorej na suchoty młodej dziewczyny Koźlińskiej.
Wyrokiem Sądu Okręgowego Warszawskiego z d. 2 maja 1901 r. za usiłowanie zgwałcenia Koźlińskiej Zieniec skazany został na pozbawienie wszystkich szczególnych praw i przywilejów i na zamknięcie w rotach aresztanckich przez półtrzecia roku, a następnie na oddanie pod dozór policyjny przez 4 lata. Izba Sądowa, do której zaapelował Zieniec, wyrokiem z d. 16 listopada 1901 r. uniewinniła go zupełnie. Prokurator Izby Sądowej zadowolił się tym wyrokiem, ale obrońca Koźlińskiej adwokat Kijeński odwołał się do senatu, żądając skasowania wyroku. Senat w dniu 16 maja 1902 roku przejrzał sprawę i w ostatecznym swym wniosku ustalił fakt zbrodni Zieńca. Izba Sądowa zmuszona była powtórnie sprawę rozpatrzeć i w wyroku z d. 26 maja 1904 roku uznała winę Zieńca. Ponieważ jednak od poprzedniego uniewinniającego wyroku Izby prokurator nie założył protestu z domaganiem się kary, Izba Sądowa za wtórnym razem kary Zieńcowi nie wyznaczyła. Tym sposobem zbrodnia Zieńca pozostała bezkarną. Za kilkanaście lat służby otrzymał całkowitą emeryturę w sumie 2000 rubli i wyjechał do Rostowa nad Donem, gdzie osiadł na stałe i w kilka lat życie zakończył.
Fałsz, obłuda i przewrotność to stałe cechy Zieńca. Charakterystyczne zdanie, wypowiedziane na posiedzeniu rady pedagogicznej na zarzuty osób, które powoływały się na niedotrzymanie przez niego przyrzeczeń, daje miarę jego strony moralnej: „Jestem panem swojego słowa, mogę je dać i mogę cofnąć.” (Ja gospodin mojewo słowa, mogu dat i mogu wziot jewo obratno).
Polakożercą nie był, o tępieniu polskości nie myślał, jednak kurs antypolski w Instytucie od niego datować się zaczyna. Kiedy w roku 1894, dzięki zręcznej polityce lekarza Instytutu Błagowieszczenskiego, Zieniec tracił grunt pod nogami, dla utrzymania się na stanowisku szukał ratunku w rusyfikacji: oto ze wszystkich pomocniczych instytucyj wewnątrz zakładu, jak muzeum, bibljoteka, kancelarja i t. p., kazał pozdejmować napisy polskie, które obok rosyjskich do tego czasu figurowały i wydał polecenie ustne, aby w murach zakładu nauczyciele pomiędzy sobą i ze służbą porozumiewali się tylko za pomocą języka rosyjskiego. W kilka znów miesięcy później, już po wyjściu z Instytutu, zdając inwentarz zakładu, wypowiedział cyniczne słowa do jednego z członków komisji zdawczo-odbiorczej o przyszłym swym następcy Błagowieszczenskim: „Powiadają, że on mówi tylko jednym psim językiem; fe, niech djabli biorą, chciałem rzec —rosyjskim.” (Wied on, goworiat, na odnom tolko sobaczjem jazykie goworit; tfu, czort woźmi, chotieł skazat na ruskom). Tak się wyraża o języku, który za swój rodowity uważa!
Człowiek o tak ujemnej wartości moralnej, naturalna rzecz, nie mógł być nawet jakim-takim pedagogiem. Na nauczaniu głuchoniemych i ociemniałych się nie znał, ich wychowanie nie obchodziło go wcale; nawet pozorów nie umiał zachować i nie starał się o to. Kiedy razu pewnego nowomianowany pomocnik nauczycielski Kryłowskij w obecności innego pomocnika wymawiał się od pełnienia obowiązków nauczyciela, tłumacząc się nieznajomością rzeczy, Zieniec tak mu powiedział: „No, cóż to za nauka? Byle tylko syczeli głuchoniemi.” (Nu, czto za uczenje? Liszby głuchoniemyje szypieli).
Pozostawiwszy sobie wolną rękę w czerpaniu funduszów instytutu na osobiste potrzeby i zachcianki, administracją zakładu nie zajmował się wcale. Kancelarję i rachunkowość oddał sekretarzowi i buchalterowi zakładu p. P., aprowizację internatu i wydawanie produktów prowadzili ekonomi bez należytej kontroli i oszczędności i na tem największe straty ponosił Instytut, Posada ekonoma posiadała jakąś siłę przyciągającą, bo chociaż pensja zaledwie 300 rubli rocznie wynosiła, od czasów Zieńcastale przez Rosjan, nawet protegowanych Apuchtina, była obsadzana. Zresztą specjalnych funduszów Instytutu wcale nie żałowano wtedy: ekonom Nowoczadow, przesłużywszy w Instytucie zaledwie od listopada 1887 do maja 1889, otrzymał przy końcu służby 300 rubli zapomogi z funduszów specjalnych.
Ogród i gmach były w zupełnem zaniedbaniu. Jedynie nadzór nad warstatami należycie był wykonywany, spoczywał bowiem w rękach nauczycieli Polaków, wybieranych na to stanowisko przez radę pedagogiczną. Pozostałe odłamy gospodarstwa szły siłą inercji, nadanej im za poprzedników Zieńca.
Rada gospodarcza, złożona w połowie z Polaków, przeciwdziałać złemu nie mogła. Dyrektor podawał jej do zatwierdzenia rachunki za rozmaite dostawy, których nikt z członków nie przyjmował i zezwolenia swego na ich nabycie nie dawał. Terroryzowani przez Zieńca, podtrzymywanego jawnie przez Apuchtina, członkowie rady gospodarczej, jedni z obawy utraty miejsca, inni przez małoduszność, sprzeciwiać mu się nie ośmielili. W ciszy i bez żadnego jawnego oporu podpisywali rachunki, na które nie godzili się w duszy.
Jako prezes z urzędu dwóch Towarzystw: Głuchoniemych i Ociemniałych, b. wychowańców Instytutu, Zieniec wykazał również dużo złej woli i niedbalstwa. Posiedzenia zarządów nie odbywały się całemi latami; rachunków żadnych nie prowadził, sprawozdań z działalności tych Towarzystw przez Cały 7-letni okres swych rządów nie ogłaszał; pieniądze głuchoniemych i ociemniałych przetrzymywał u siebie, zamiast lokować je w banku na rachunku bieżącym tych Towarzystw. Naostatniem posiedzeniu zarządu Towarzystwa Głuchoniemych ustępujący Zieniec jako prezes oddał w gotowiźnie 1454 r. 27 kop., przechowywane u siebie.
Fundusze kasy pożyczkowej nauczycieli, która od roku 1877 funkcjonowała już bez upoważnienia władz okręgowych, przy objęciu urzędu dyrektora przez Zieńca we wrześniu 1887 roku wynosiły 859 rub. 56 kop. Nie mogąc czerpać pieniędzy z tego źródła, Zieniec inną obiera drogę do ich zdobycia. W maju 1888 roku proponuje kuratorowi przelanie tych funduszów, które wtedy urosły do 920 rub. 66 kop., „z nielegalnej kasy pożyczkowej” do specjalnych funduszów Instytutu i uzyskuje zezwolenie, a stąd przy pomocy usłużnych urzędników kancelarji i doradców już łatwo mu je było wydostać. Zaznaczyć należy, że ani śladu nie pozostało z książek kasowych za całe 22-lecie: wszystkie zostały zniszczone, chociaż za czasów Papłońskiego i Jagodzińskiego bardzo starannie prowadzone były.
Jeszcze jeden fakt, rzucający jaskrawe światło na rabunkowe rządy Zieńca. W roku 1889 zwiedzał Instytut goszczący dni kilka w Warszawie szach perski. Wychodząc z zakładu, gdzie go oprowadzał i dawał objaśnienia Apuchtin, szach pozostawił 50 półimperjałów, a jego minister 300 franków w złocie. Zieniec złoto zabrał dla siebie, a coś-niecoś może i rozdał, nie przypuszczając, że się ktoś o nie upominać będzie. Aż po niejakim czasie Apuchtin, który zanadto dobrze znał Zieńca, zażądał szczegółowego rachunku z otrzymanych pieniędzy.
W odpowiedzi z d. 19 lipca 1889 roku, Nr. 716, Zieniec złożył następujące fałszywe sprawozdanie, nie poparte żadnemi rzeczowemi dowodami: 10 półimperjałów dał dziesięciu najbardziej pilnym nauczycielom Instytutu; 40 sprzedano za 310 rub., z których 170 rub. 65 kop, zatrzymano jako zwrot wydatków na przyjęcie szacha, 90 rub. 30 kop. wydano na kilkakrotne ugoszczenie dzieci, a 48 rub. 85 kop. na ten sam cel później wydane będzie; 500 franków sprzedano za 190 rub., które dołączono do specjalnych funduszów Instytutu. I takie sprawozdanie Apuchtinowi wystarczyło (?!).
Apuchtin na wszelkie nielegalne i niecne czyny Zieńca przez lat kilka patrzał przez szpary, nie mając pod ręką nikogo z Rosjan, ktoby mógł go zastąpić skutecznie. Nareszcie i na Zieńca kres nadszedł. Wysadził go z siodła lekarz Instytutu Błagowieszczenskij, zapewniwszy opróżnione po nim miejsce dla siebie. Na kilka tygodni przed dymisją Zieńca, w obszernie motywowanym wniosku do rady gospodarczej i do kuratora Apuchtina Błagowieszczenskij krytykuje sposób zaopatrywania Instytutu w produkty spożywcze i proponuje w celach oszczędnościowych założenie własnej piekarni w gmachu Instytutu. I to wystąpienie Błagowieszczenskiego przeważyło. Od dn. 20 października 1894 r. Zieniec musiał opuścić stanowisko dyrektora i otrzymał katedrę profesora w Uniwersytecie Warszawskim, która zawakowała po znanym lekarzu Baranowskim.
Jakiego rodzaju uczonym był Zieniec, dowodzi fakt, że pierwszy swój wykład w uniwersytecie o cholerze był pracą kompilacyjną, wyciągniętą z 30 dzieł „O cholerze”, zakupionych przez niego do bibljoteki Instytutu kosztem 91 rub. 79 kop.
Strona pedagogiczna w pierwszym roku rządów Zieńca w Instytucie była dalszym ciągiem tego, co zapoczątkowano przed nim; za Jagodzińskiego, Papłońskiego i dawniej. W metodzie nauczania języka wprawdzie zaszły pewne nieznaczne zmiany w kierunku ulepszeń, stosowanych na zachodzie Europy, ale większość nauczycieli pozostała wierna dawnej metodzie. Należy dodać, że w dalszych latach zupełna niechęć zwierzchnika do wniknięcia w istotę nauczania głuchoniemych i ociemniałych, zarówno i brak należytego kierownictwa i bezstronnej oceny niekorzystnie odbić się musiały na wynikach pracy nauczycielskiej, chociaż większość pedagogów nie ustawała w pracy. Uchwała rady pedagogicznej z d. 7 listopada 1887 roku o konieczności ułożenia podręczników w języku polskim z fizyki, mineralogii, zoologji i geografji, jako też i ii ej części „Rozmów” dla głuchoniemych nigdy już nie była wykonana. Być może, że się przez to wielka krzywda zakładowi nie stała, ale to dowodzi braku energji zbiorowej, która w każdej instytucji żywotnej jest rzeczą wielkiej wagi.
Wydano jedynie w roku 1889 w języku rosyjskim pamiętnik (Pamiatnaja kniżka), który z układu i treści podobny był do pamiętników, wydawanych dawniej po polsku. Część literacką (rozmaite artykuły, tyczące się wykształcenia głuchoniemych i ociemniałych), podali nauczyciele Instytutu i dyrektor Zieniec, umieściwszy na pierwszem miejscu sprawozdanie z bytności swej w zakładach dla głuchoniemych i ociemniałych w Berlinie, Frankfurcie nad Menem i w Paryżu oraz ze zjazdu w sprawach ociemniałych w Kolonji. We wstępie do „Pamiatnaja kniżka” Zieniec zaznacza, że odtąd czasopismo to co rok wychodzić będzie i wyraża nadzieję, że dla nauczycieli z Moskwy, Petersburga i innych miast rosyjskich stanie się niezbędnym organem z zakresu nauczania i wychowania głuchoniemych. Oprócz pamiętnika wydrukowane jeszcze zostały w roku 1891 i 1892 dwie broszurki Zieńca: „Mowa dyrektora na akcie uroczystym”, (Riecz direktora na torżestwiennom aktie), pełne kłamliwych słów i samochwalstwa. W „Rieczi” z roku 1891 wspomina np., że Instytut ma kapitału żelaznego 140000 rub. i że budżet jego roczny wynosi 65000 rub., a w rok później, już po otrzymaniu legatów na ogólną sumę 30648 r. 62 kop., mówi, że kapitał żelazny Instytutu wynosi 139000 rub. i że dotychczasowy budżet roczny w sumie 63997 r. 5 kop. w przyszłości powiększy się nieco przez dołączenie procentów od otrzymanych kapitałów.
Zamiast pilnować ładu i porządku i dbać o rozwój zakładu, Zieniec wprowadzał tylko zamęt, ignorując najprostsze zasady pedagogiczne i zniechęcał do pracy nauczycieli, zwłaszcza siły młodsze, które najbardziej od jego samowoli ucierpiały. Dzięki swej specjalnej organizacji, względem płci pięknej okazywał zawsze właściwą mu bardzo prymitywną galanterję, a często i uległość, co bardzo ujemnie odbić się musiało na całym biegu działalności Instytutu.
Wtajemniczeni w życie zakładu ze smutkiem stwierdzić musieli cofanie się Instytutu pod każdym względem. Zieniec samowolnie w środku roku zmniejszał ilość godzin niektórych przedmiotów, zamykał klasy lub przerywał na jakiś czas lekcje, a robił to nie w imię konieczności pedagogicznych, lecz dla jakiegoś swego „widzimisię”, rzekomo oszczędności, a najczęściej dla dokuczenia tym nauczycielom, którzy nienawistni mu byli. W ten sposób w roku 1891/2 zmniejszył liczbę godzin religji katolickiej; w październiku 1892/3 zamknął 2 i 3 klasę rosyjską głuchoniemych; temu samemu losowi, bez aprobaty rady pedagogicznej, na mocy jednak zezwolenia Apuchtina uległa klasa VI męska oddziału polskiego w styczniu 1892/3 roku; dwie klasy szkoły rzemieślniczo-niedzielnej samowolnie zredukował do jednej, chociaż fundusze na ich utrzymanie etatem ustalone były; za zgodą Apuchtina w roku 1893 zamknął klasę II”gą ociemniałych z 7 osób złożoną (przedstawienie dyrektora z d. 24/IX 1893 r., odpowiedź kuratora z d. 6/X1893r.); w tym samym roku lekcje języka polskiego w oddziale ociemniałych na jakiś czas przerwał. I na to wszystko nikt nie zareagował ani w radzie pedagogicznej, ani przed władzą okręgową, ani w prasie polskiej warszawskiej lub zagranicznej.
Zieniec nie zaglądał do klas całemi miesiącami, a jeżeli się zjawił, temu i owemu nagadał nieprzyjemności i słów cierpkich bez żadnych powodów, „żeby pamiętano, że w Instytucie jest dyrektor i że darmo pieniędzy nie bierze.” (Pust die pomniat, czto w Institutie jest direktor i czto dienieg nie bieriot darom). Tak tłumaczył się do jednej z nauczycielek, która miała odwagę i możność strofowania go za nietakt w postępowaniu względem nauczycieli.
Ogród botaniczny, z takim nakładem pracy nauczycieli i kosztów Instytutu założony, doprowadził do zupełnego upadku. Rosły w nim tylko takie rośliny, które żadnej nie wymagały hodowli.
Warstat tokarski dla głuchoniemych i powroźniczy dla ociemniałych zamknięte zostały; narzędzia i maszyny pozostawiono ich własnemu losowi: niektóre gniły i rdzewiały po kątach, inne jakoś tak same gdzieś się podziały.
Nie mniej szwankować musiała strona wychowawcza. Postępowanie dyrektora nie mogło ujść bacznej uwagi wychowańców, którzy coraz częściej dopuszczać się zaczęli ekscesów, przechodzących granice możliwości. Kulało widocznie wychowanie, skoro rada pedagogiczna aż dwa razy w niedługim odstępie czasu uchwalać musiała kary nadzwyczajne za przewinienia uczniów i uczennic, mianowicie d. 24 września 1888 roku i 13 grudnia 1890 roku. Oba razy jeden z przedostatnich punktów instrukcji ustanowił chłostę dla chłopców i nawet dla dziewcząt.
Pomocników dyrektora aż 7 przewinęło się za Zieńca w Instytucie. Byli między nimi i tacy, którzy zaledwie po parę miesięcy pełnili swe obowiązki. Trudne zaiste było wtedy stanowisko pomocnika dyrektora: trzeba było być powolnym narzędziem w rękach zwierzchnika, tolerować rządy spokrewnionego z Apuchtinem ekonoma i dogadzać wielu innym osobom, wyróżnianym przez Zieńca. Kto tego robić nie umiał, długo na swem stanowisku utrzymać się nie mógł. W liczbie tych 7 pomocników było 4 Polaków (i tym nie dawano żadnych praw służbowych), Rosjan 3.
Administrowanie zakładem odznaczało się bezwzględnością i rabunkiem. Dość przytoczyć kilka faktów na poparcie tego twierdzenia.
Konie, bryczki, wolant i uprząż, nabyte w roku 1888 i 1889, kosztowały Instytut 1261 rub. 10 kop. (ile kosztował owies dla koni i inne dodatki, niewiadomo); z polecenia Apuchtina w ro ku 1890 sprzedano to wszystko zaledwie za 539 rubli. Na meble do mieszkania Zieńca i dla jego protegowanych wydano 1363 rub. 55 kop.
Jeden z najlepszych fortepianów szkoły ociemniałych z rozkazu dyrektora przeniesiono do jego mieszkania, skąd dopiero w roku 1906 zdołano go wydostać.
Na książki i czasopisma, sprowadzane do bibljoteki Instytutu z księgarni Gebethnera, Wendego i Karbasnikowa zapłacono 2125 rub. 51 kop. Większą część tych pieniędzy wydatkowano na książki lekarskie, które Zieniec dla siebie nabywał.
W roku 1893 Apuchtin ograniczył zakup książek i zabronił nabywać dla Instytutu cokolwiek bądź bez jego specjalnego za każdym razem pozwolenia. Zieniec jednak po dawnemu kupował książki i na uwagę bibljotekarza, że na nabycie tej lub innej książki niema pozwolenia, odpowiadał: „głupstwo, napiszą, odpiszemy” (plewat, napiszut, budiem odpisywatsia)
Na wyjazd do Kolonji na zjazd w sprawach ociemniałych w roku 1888 otrzymał Zieniec 500 rub. z funduszów instytutu.
Wydanie „Pamiatnaja kniżka” kosztowało 411 rub. 82 kop., oprócz wydatków na papier i na druk. Sam Zieniec wziął 190 rub. za artykuł „Sprawozdanie ze zjazdu” i za redagowanie książki; pozostałą sumę wydano nauczycielom za artykuły.
Oddziały równoznaczne Instytutu z lokalu ładnego przy ulicy Podwale, gwoli oszczędności, wtłoczono znów do bezpłatnego gmachu po-Augustjańskiego przy ulicy Piwnej, gdzie jakby na urągowisko najprymitywniejszym wymaganiom higjeny i pedagogiki pozostawały aż do roku 1915. Zasiłki na lokal od Magistratu i Rady Miejskiej Dobroczynności Publicznej przelewał do funduszów specjalnych.
Od norm żywnościowych, uchwalonych przez Radę gospodarczą, odliczał 25% „znów ze względów oszczędnościowych ; dzieci otrzymywały porcje niedostateczne, chleb razowy wydawano dzieciom w porcjach minimalnych. Następstwem tego zarządzenia były fakty dość częste, że uczniowie wysilali się na sposoby, ułatwiające im zdobycie chleba drogą nielegalną.
Przy takiej rabunkowej gospodarce drobne oszczędności na żołądkach dzieci budżetu wyrównać nie mogły. Już po 3 latach Instytut miał znaczne długi, przenoszące kilkanaście tysięcy rubli. Na spłacenie tych długów użyto 8000 rubli z zaległych procentów od kapitału, zapisanego Instytutowi przez mieszkańca Warszawy ś. p. Studentkowskiego i 3000 rubli uzyskano z sum Okręgu naukowego. W celu zmniejszenia wydatków i zapobieżenia robieniu długów władze okręgowe dokonały rewizji Instytutu i zamiast niezwłocznego uwolnienia Zieńca, który był jedynem źródłem wszystkiego złego, zarządziły zmniejszenie personelu nauczycielskiego i wychowawczego. Formalności więc stało się zadość, władza nie okazała się bezczynną, ktoś ucierpieć musiał, ale Zieniec w dalszym ciągu rabował Instytut. Fundusze Instytutu, zgodnie ze sprawozdaniem, umieszczonem w „Pamiatnaja kniżka”, dość znaczne sumy wynosiły: w roku 1887 — 62524 ruble 36 kop., zaś w 1888 roku 66756 rub. 85 kop. W dziale dochodów niema wcale wpływów z ogrodu i nabiału, które dawniej wcale pokaźną sumę stanowiły. Zato na utrzymanie krów w roku 1887 wydano 1760 rub. 43 kop., awroku 1888 aż 2265 rub. 68 kop. Ile kosztowało utrzymanie krów i jaką stanowiły sumę wpływy i wydatki w następnych latach, wobec absolutnego braku sprawozdań ustalić trudno.
Rusyfikacja, aczkolwiek powolna, jednakże ujawniać się zaczyna. Kurs antypolski, nakreślony zgóry przez Apuchtina, znajduje powolnego wykonawcę w osobie dyrektora Zieńca. Najjaskrawiej uwidocznia się to na pracownikach Instytutu: niektórych Rosjan on sam sprowadza, inni przyjęci do Instytutu zostali z polecenia Apuchtina. W przeciągu lat 7 otrzymało miejsce w Instytucie 26 osób prawosławnych, czyli 70% ogółu przyjętych. Kilka zaledwie z nich potrzeba było do otworzonych w roku 1887 klas rosyjskich dla głuchoniemych; znaczna większość zastąpiła ustępujących z rozmaitych powodów pracowników Polaków. Przez cały ten czas z Polaków znalazło miejsce w Instytucie tylko 11 osób, czyli 30%. Liczba uczniów i uczennic w oddziale rosyjskim stale się zwiększała. W roku 1887/8 2 klasy z 17 uczniami na 243 ogółu głuchoniemych, t. j. 7%, w roku zaś 1890 już jest 5 klas z 35 uczniami na 191 ogółu głuchoniemych, t. j. 18,3%. Uczniom tym, pochodzącym po większej części z oddalonych guberni) cesarstwa, dawano stypendja ze szkodą dla oczekujących na wakans kandydatów i kandydatek z Królestwa. Ilość uczniów i uczennic w oddziałach polskich stopniowo maleje.
Źródło: Manczarski, Aleksander (1863-1946). Rys historyczny Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie od roku 1817 do 1917. Warszawa : [s.n.], 1929 (Warszawa : „Ostoja”).