Zanim zaproszę wraz z autorem poniższego krótkiego reportażu na ulice przedwojennej Warszawy, wypadałoby złożyć świąteczne życzenia…
A zatem: niech rozpoczęte święta i nadchodzące lata będą lepsze niż dla bohaterów poniższego tekstu…
Ostatnie zakupy
Drąc się na cały odcinek ulicy, przytupuje nogami i zaciera ręce. Nie jest mroźno, ale sprzedawca zimnych ogni, świeczek i kalendarzy nie ma palta, tylko pod wytartą kurtczyną gruby sweter domowej roboty i piękny, jaskrawo-zielony szalik:
— Tuzin za dwadzieścia groszy! — Tuzin za dwadzieścia groszy!
— Dwa za trzydzieści! Dwa za trzydzieści! — woła obok konkurent z czerwoną twarzą i wesołymi oczami.
Ostatnie to godziny handlu przed Gwiazdką. Kto w kłopotach i troskach nie myślał o tym dotychczas, ten dzisiaj napewno przypomniał. Ulica stała się głośna i natarczywa. Policjanci udają, że nie widzą łamania przepisów o handlu ulicznym. Przechodnie, przeważnie już po biurach, zatrzymują się chętniej i kupują częściej.
— Panie mam wieczne pióro, — podchodzi do mnie sprzedawca z przebiegłymi oczami.
— Odwal się, — krzyczy na niego ten, u którego wybieram świeczki, — co będziesz osobie nieświąteczny towar wtryniał. Tu choinkową galanterię się opula.
— Wieczne pióro też może być na prezent…
— Ktoby z twojego pióra prezent robił? Odwal się, powiadam, pókim łagodny i ręcznie nie wytłumaczę. Handel mi psujesz. Przed świętami na świąteczne rzeczy tylko się buli i to trzeba uważać, żeby starczyło.
— Właśnie, — mówię rozbawiony, — a pan liczy za świeczki za drogo.
— Za drogo. W takiej chwili!
— Niby w jakiej?
— Osobo szanowna! — Toć jutro choinka, a osoba się targuje.
— Czy pan sprzedaje, czy zbiera? — (powiedziałem „zbiera”, zamiast „żebrze”). Niech go tam. W takim dniu.
— Sprzedaję. Ale osoba nie chciałaby utargować więcej, jakby osobie los kazał na róg iść i światłem łojowym handlować?
Przyznałem mu rację i zapłaciłem za świeczki więcej, niżbym za lepsze zapłacił w drogim sklepie. Ostatecznie różnica na jego korzyść wyniosła 50 groszy.
Ale obok stoi niewidoma i niewidomy ze swoimi grzebykami i szczotkami. Stoją cicho, nie wołają, jakby rozumieli, że nie przekrzyczą tamtych, zdrowych i dostrzegających w lot każdego klienta. Jakaś kobieta podchodzi i kupuje szczotkę do podłogi, ręczną. Ktoś inny daje im parę groszy za grzebyk. A oni stoją cisi, niemi, przeraźliwie smutni.
— Małżeństwo? — pyta jakiś przechodzień.
— Tak. Straszna to bieda z nędzą.
Ten, co sprzedaje zimne ognie, świeczki i kalendarze słyszy to i zaczyna robić gwałt:
— Nieuczesany, może być uczesany! Kto nie ma elektroliza, ten sobie ręczną szczotką bez elektryki wymiecie! DO grzebieni, do szczotek! Robi tak reklamę niewidomej biedocie, a oni stoją i uśmiechają się w przestrzeń. Ten i ów zatrzymuje się i wciska drobną monetę kalekom żałosnym. Ten i ów wstydliwie kupuje grzebyk za złoty. I uśmiech na biednych twarzach, w których oczy zamarły na wieki, robi się coraz jaśniejszy…
Ale oto staruszka z koszem mandarynek. Już nie wiele czasu zostało, a ona ma połowę towaru:
— Boże, co to będzie — biadoli — myślałam, że chociaż z 10 złotych utarguję, a tu nic.
— Wołaj pani: mandarynki z Mandżuko — doradza jej ten spryciarz od świeczek. — To teraz modne. Będą kupować.
— Mandżuko? A co to jest? Eee! Jeszcze mnie policja przyaresztuje — gniewa sie babcia.
— Już ostatnie godziny. Staruszka patrzy z troską na szybko mijające ją postaci. Patrzy i prosi zmiłowania. Jakżeż tu nie sprzedać na święta towaru? Świąt przecież aż trzy dni!…
I naraz ludzie zaczynają kupować. Po dwie, po trzy, po dziesięć… O, Boże!
Andrzej świt.
Źródło: Kurjer Warszawski : wydanie wieczorne. R. 116, 1936, no 352