Jak czas pokazał, heliotrop się nie sprawdził, ale prasę miał dobrą.
— O tyflotechnice, heliotropie, brzęczykach, automatycznych czujnikach, nawet o wymiarach i rodzaju białych lasek, decydują ludzie, którzy żadnego z tych narzędzi sami nie używają, bo nie są one im potrzebne. To niewidomi — dygnitarze. Służbowy samochód przewozi każdego z nich z domu do pracy i z powrotem, kierowca odprowadza pod rękę od drzwiczek auta do progu. Zarabiają dość wiele, aby być finansową podporą swoich rodzin, które rewanżują się im wszechstronną opieką. Wyrokując o tym, jakie pomoce techniczne mają być produkowane i w której spółdzielni, kierują się swoim widzimisię albo mają na względzie różne powiązania.
Po lewej stronie biurka położyłem czasopisma z sześcioma wywiadami, jakich dotąd udzielił mgr inż. Eugeniusz Kurcz, czterema reportażami o nim i czterema jego własnymi artykułami; z opowiadań znam też treść trzech audycji telewizyjnych, w jakich wystąpił. Przed sobą mam magnetofon, w nim taśmę, na której oprócz głosu samego inż. Kurcza jest nagrana praca heliotropu — spokojne popiskiwanie o wciąż zmieniającej się tonacji
Na prawej części biurka leży stos kartek. To notatki porobione podczas przesłuchiwania innych taśm, dokumentujących moje długie rozmowy z inż. Kurczem i z ludźmi, którzy mieli coś do powiedzenia o nim i jego wynalazkach. Na wierzchu znalazły się zapiski z rozmowy z mgr. M., do niedawna jedną z pierwszych osób w Zarządzie Głównym Polskiego Związku Niewidomych. Mgr M. przyjął mnie 8 października 1981 o godz. 14. Od razu poinformował, że tegoż dnia o 10 przeprowadził u siebie naradę z przedstawicielami odpowiednich resortów i firm, także z udziałem inż. Kurcza, celem usunięcia przeszkód utrudniających podjęcie seryjnej produkcji heliotropu. Narada, na której zwołanie M. nie miał przedtem czasu przez miesiące, a bodajże i przez lata, podobno skończyła się ustaleniami częściowo- konstruktywnymi. M. mało mówi o tych ustaleniach, natomiast wiele i ciekawie rozprawia w ogóle o tyflotechnice (technice na użytek niewidomych). Sporo z jego spostrzeżeń dalej powtórzę, chociaż i usłyszane dzień wcześniej słowa dr med. B., działaczki Związku Niewidomych, zapadły mi w pamięć:
— O tyflotechnice, heliotropie, brzęczykach, automatycznych czujnikach, nawet o wymiarach i rodzaju białych lasek, decydują ludzie, którzy żadnego z tych narzędzi sami nie używają, bo nie są one im potrzebne. To niewidomi — dygnitarze. Służbowy samochód przewozi każdego z nich z domu do pracy i z powrotem, kierowca odprowadza pod rękę od drzwiczek auta do progu. Zarabiają dość wiele, aby być finansową podporą swoich rodzin, które rewanżują się im wszechstronną opieką. Wyrokując o tym, jakie pomoce techniczne mają być produkowane i w której spółdzielni, kierują się swoim widzimisię albo mają na względzie różne powiązania.
Po dwóch tygodniach, z końcem października. zjazd delegatów Polskiego Związku Niewidomych zdmuchnął cały dotychczasowy Zarząd Główny. Również mgr M. utracił swoje wysokie stanowisko. Mówią mi, że jego następcy będzie brak obrotności, jaką dzięki urzędniczemu doświadczeniu posiadał M. Konstruktywne decyzje powzięte przed południem 8 października mogą nie mieć pozytywnych skutków, bo jeśli nawet nie będzie się już sprawą heliotropu manipulowało, może ona utknąć z powodu nieudolności, rozgardiaszu, zaabsorbowania umysłów nowej ekipy bielącymi rozgrywkami.
NA MIŃSKIEJ
Jest godzina 13.40 i zastanawiam się, co w tej chwili robi Eugeniusz Kurcz, konstruktor specjalista w Polskich Zakładach Optycznych. Prawdopodobnie ze swojego pokoju na trzecim piętrze gmachu PZO przy ul. Mińskiej telefonuje w związku z heliotropem może już setny raz w tym miesiącu, n-ty raz w ciągu 5 lat. Telefon o milimetr posunie sprawę produkcji aparatu do przodu albo może tylko przyhamuje jej osuwanie się ku produkcyjnemu niebytowi. W pokoju jest rysownica, stoły z narzędziami, szafy z aparatami, na szafach walizy, które Kurcz wypełnia planszami i urządzeniami pomiarowymi, i zabiera ze sobą, kiedy jedzie w teren prowadzić doświadczenia — dawniej z elektroftalmem, ostatnio z heliotropem.
Pokój przypomina równocześnie kreślarnię, warsztat, garsonierę. Jest w nim i kącik czysto biurowy: kilka półek ze starannie prowadzonymi segregatorami. W nich tysiące pism w sprawie heliotropu, protokołów, notatek służbowych. Inżynier Kurcz z mrówczą pracowitością je redagował, przepisywał, poprawiał stosownie do poleceń licznych swych dyrektorów i wskazówek różnych komisji, dawał do podpisu, rozsyłał do głównych adresatów i kopie do wiadomości.. Eugeniusz Kurcz, człowiek dobrego serca (twierdzą tak wszyscy jego znajomi i to po prostu się widzi), gorącej wyobraźni, na pewno jeden z najzdolniejszych w kraju optoelektroników praktyków, ma zarazem we krwi służbistość, zna na wylot fabryczną pragmatykę i urzędniczy savoir-vivre, za pierwszy kanon uważa lojalność wobec firmy. Dlatego jest tak trudnym partnerem dla biurokratów, szablonowych naukowców, bossów bez polotu, którzy już nieraz próbowali dość brutalnymi posunięciami zniechęcić go do twórczości wynalazczej, a zwłaszcza wybić z głowy myśl o wcielaniu w życie rezultatów tej twórczości. Umie bronić swych koncepcji na naukowym seminarium, a gdy okoliczności wymagają, to broni ich właśnie tak: protokół, podkładka, ustalenia pokonsultacyjne numer, wyciąg z polecenia służbowego z dnia, kopia ksero z ksero. Toteż po kilku latach sytuacja jest z grubsza remisowa. On przemyślnymi zabiegami wciąż utrzymuje trzy jeszcze istniejące prototypowe egzemplarze aparatu (seria informacyjna wynosiła 10 sztuk) w kręgu uwagi różnych decydentów, nie dopuścił do utopienia dokumentacji w archiwach, klimat wokół heliotropu jest klimatem sprawy otwartej. Oni też osiągnęli sporo: osaczyli Kurcza usankcjonowanymi postanowieniami, zgodnie z którymi nie podjęto masowej produkcji. bo nie wyprodukowano przedtem wystarczająco długiej serii próbnej, niezbędnej do szerszych doświadczeń z aparatem, a nieprzeprowadzenie doświadczeń blokuje decyzje w sprawie produkcji nawet owej serii próbnej .
„Oni” to nie wyłącznie wrogowie, nawet niekoniecznie zawistnicy. Gdyby heliotrop rozmnażał się przez pączkowanie, nie mieliby nic przeciw temu, niechby się upowszechniał na chwałę Kurczowi. To w końcu chyba pożyteczny aparat, co komu szkodzi, że każdy niewidomy miałby po heliotropie. Ale cechą „ich” jest po prostu gnuśność. Nie lubią zmian organizacyjnych, technologicznych, a już bardzo nie cierpią ryzyka ekonomicznego. Podjęcie czy to przez jakąś spółdzielnię, czy przez duży zakład bodajby i ubocznej, ale całkiem nowej produkcji, wymaga pewnych przeszufladkowań. Po co one, skoro nowej produkcji nie nakazano odgórnie? Tak rozumowano przed Sierpniem, a po Sierpniu myśli się nie inaczej. Od kilku miesięcy jest nawet dodatkowy czynnik inercji, dyrektorzy określają go jako „spętanie rąk przez samorząd”. Przeto i dziś, jak dawniej, odsyła się Kurcza od jednej komisji do innej, od konsultanta do eksperta. Żeby było poważnie, każdy coś mu tam zaleca. A to zwęzić o półtora milimetra uchwyt heliotropu, a to element instalacji elektrycznej rozwiązać inaczej. Niechże chłop popracuje, zanim znowu przyjdzie zawracać głowę. Chłop jest uparty, ślęczy, przerabia, drobna zmiana detalu nieraz wymaga wymiany sporej części dokumentacji. Jest, jak się rzekło, systematyczny, zatem gromadzi dodatnie opinie, konieczne atesty, niespożycie realizuje program doświadczeń. Pisze, protokołuje, telefonuje.
POKAŻ GRZBIET I ŁAPY
Kiedy pierwszy prototypowy egzemplarz heliotropu dano po raz pierwszy do ręki niewidomemu, ten — któż by to przewidział? — skierował go natychmiast na swojego psa.
— Chodźże tu, Harnaś — rzekł. — Pokaż grzbiet i łapy. Chcę zobaczyć, gdzieżeś czarny, gdzie biały. — Mówiono mu nieraz, że pies jest łaciaty, lecz nie znał rozmieszczenia plam. Teraz długo wodził aparatem po psim cielsku, ucząc się rozpoznawania i lokalizowania za pomocą heliotropu miejsc ciemnych, jasnych i odcieni szarości.
Heliotrop jest niewiele większy od pudełka papierosów. Ujęty w dłoń najbardziej przypomina małą kieszonkową latarkę z płaską baterią. W jednej ze ścianek ma miniaturową kamerę przekształcającą światło na prąd. Prąd zostaje przetworzony na dźwięk, na śpiewnie piskliwy ton, którego głośność można regulować Im silniejsze światło, ku któremu zwrócono heliotrop, tym ton jest wyższy. Gdy przed kamerą znajduje się czerń, ton przechodzi w pomruk. Kieruję heliotrop na okno — pisk. Na jasną zasłonkę u okna — pisk nieco niższy, na dużo ciemniejszą ścianę obok — pisk niższy proporcjonalnie do zmniejszonej ilości światła.
Heliotrop zwracany w coraz to inne miejsca pokoju, w którym jest bogaty rozkład świateł, a ściany i sprzęty mają znaczne kontrasty, wyrzuca kaskadę różnorodnych pisków. W pierwszej chwili trudno pochwycić sens tego kwilenia, ale już po kilkunastu minutach treningu niewidomy zaczyna „przekładać” dźwięk z powrotem na obraz. W nieznanym sobie pomieszczeniu potrafi np. policzyć okna, znaleźć biało pomalowane drzwi, stwierdzić, czy w pokoju pali się światło.
Za pomocą heliotropu można wśród kilku skarpetek wyszukać dwie należące do tej samej pary, określić stopień jasności koszuli, ba, niewidome studentki, które nim się posługiwały, trafnie rozpoznawały, która z nich jest bardziej opalona. Można też heliotropem czytać, co prawda powoli, duże napisy, jeśli są kontrastowe względem tła, można rozpoznać poruszanie się jasnych przedmiotów, określając w przybliżeniu tempo i kierunek ich ruchu.
W innych krajach buduje się wiele urządzeń przetwarzających światło na dźwięk, niektóre z nich są przeznaczone specjalnie dla niewidomych, jednak większość z nich działa na zasadzie dwusygnałowej: jest światło — nie ma światła. Heliotrop Eugeniusza Kurcza posiada wielką czułość w rozpoznawaniu siły bodźców świetlnych. Reaguje na światło od niespełna 1 luksa (poświata księżycowa) do 100.000 lx (słońce w zenicie). Jest heliotrop jedynym tego rodzaju aparatem na świecie posiadającym „rodzinę” dających się z nim sprzęgać przyrządów. Najważniejszy z nich to laska, mająca walory zwykłej białej laski, a nadto zaopatrzona u dolnego końca w obiektyw i kamerę, połączone przewodem z noszoną np. w górnej kieszeni marynarki kasetą heliotropu. Laska pozwala analizować jasność podłoża, po którym się stąpa; jest to użyteczne zwłaszcza w przypadkach, gdy teren jest niewidomemu ogólnie znany, a chodzi tylko o wyszukanie pamiętanych jego elementów, np. ścieżki wśród trawy, „zebry” na asfalcie. Do rodziny heliotropu należą też okulary, a ściślej — są to dwa miniaturowe heliotropy, zamaskowane pogrubioną oprawką okularów. Sygnały pochodzące równocześnie z obu pozwalają stosunkowo bardzo szybko i precyzyjnie lokalizować źródło światła i stwierdzać jego ewentualne poruszanie się. Inż. Kurcz wykorzystał tu właściwy każdemu człowiekowi odruch zwracania głowy w stronę światła czy dźwięku. Wreszcie można podłączyć do heliotropu różnego rodzaju optoelektryczne czujniki, co bardzo ułatwia wykonywanie przez niewidomego pewnych prac zawodowych. Prócz heliotropu akustycznego, o którym dotąd była mowa, Kurcz skonstruował wersję mechaniczną przyrządu. Sygnał świetlny jest w niej przekształcany na drgania — aparat pod wpływem światła lekko wibruje w dłoni. Informacja mechaniczna jest mniej dokładna od akustycznej, natomiast może być użyteczna w miejscach, gdzie panuje duży hałas.
NIE POPULARYZOWAĆ?
Najbardziej heliotrop dopomaga niewidomym, którzy utracili wzrok niezbyt dawno, więc pamiętają, czym jest światło, rozumieją mechanizm powstawania cienia, wiedzą, które przedmioty codziennego użytku są jasne, a które ciemne, i w ogóle pojęcie stosunków przestrzennych mają skorelowane z oświetleniem. Badania wykazały, iż najpełniejszą symbiozę z heliotropem osiąga człowiek sprawny fizycznie, łatwo uczący się, skłonny do samodzielnego eksperymentowania i wynajdowania nowych zastosowań aparatu, więc zarazem ten, kto wyszedł już ze stadium psychicznej depresji po stracie wzroku i chce adaptować się do nowej sytuacji. Szczególnie wdzięcznymi użytkownikami aparatu jest młodzież. Niewidoma dziewczynka, której podczas prób kazano rzucać piłką do wykrywanych za pomocą heliotropu źródeł światła, już za drugim razem rzuciła tak celnie, iż piłka stłukła szybę reflektora.
Liczbę potencjalnych użytkowników heliotropu w Polsce szacuje się na 6 tysięcy. Dlaczego tylko tyle, skoro Polski Związek Niewidomych liczy ponad 50 tys. członków? Otóż ok. 80 proc. z nich zachowało szczątkową wrażliwość na światło. Heliotrop nie dla nich, bo ta resztka wzroku daje im jednak bez porównania więcej informacji o otoczeniu. Wśród 10 tysięcy całkowicie ociemniałych blisko połowę stanowią ludzie schorowani, sędziwi, często niesprawni psychicznie albo duchowo załamani. Niektórzy z nich nigdy nie opuszczają mieszkania albo i najbliższych okolic łóżka. Nie chcieliby lub nie potrafiliby posługiwać się śpiewającym aparacikiem. Niewidomi od urodzenia, skądinąd aktywni, bywają przyzwyczajeni do pomocy najprostszych, tradycyjnych. Są nimi laska i pies przewodnik, a czasem tylko laska. Ostatnio upowszechnia się w wielu krajach wśród niewidomych laska długa, bardzo lekka, giętka, pozwalająca dobrze czuć dotykane przedmioty.
Może heliotrop nie jest urządzeniem aż tak potrzebnym i rewelacyjnym, jak się zdaje? Znany okulista, docent K., nie godzi się na spotkanie i rozmowę o heliotropie. Uzasadnia to pokrótce przez telefon. Dla niewidomych, mówi, źródłem informacji są nie tylko słowa i sygnały, na które wszyscy reagujemy, ale i całe bogactwo szmerów, ech, z których bardzo dużo potrafią wywnioskować. Otóż heliotrop, przekształcając skąpą cząstkę bodźców świetlnych na mechaniczny dźwięk, odcina niewidomego od masy naturalnych Informacji dźwiękowych, bowiem je zagłusza. Dając niewidomemu złudzenie obcowania ze światłem, bez porównania więcej bitów informacji mu odbiera niż ofiarowuje.
Wtrącam, że istnieje „cicha”, wibracyjna wersja heliotropu.
— Wtedy uwaga niewidomego koncentruje się na wrażeniach dotykowych, czyli też mniej jej zostaje dla słuchu. Odradzam panu pisanie o heliotropie, popularyzowanie go nie ma sensu — kończy doc. K.
Niewidomemu fizykowi, dr. Andrzejowi Adamczykowi, dyrektorowi liceum zawodowego w głośnym ośrodku dla niewidomych w Laskach koło Warszawy, nie wspominam o obiekcjach docenta K., niemniej to, co mówi podczas długiej gawędy dr Adamczyk, przybiera kształt repliki wobec tamtej opinii:
— Heliotrop nie jest aparatem bezwzględnie niewidomemu potrzebnym, a tym bardziej nie wyobrażam sobie niewidomego, który by korzystał z heliotropu non stop. Jednakże w wielu sytuacjach może on być pomocą bardzo pożądaną. Każdy z nas powinien mieć heliotrop w zasięgu ręki, choć może się zdarzyć, że w ciągu dnia ani razu po niego nie sięgnie.
Dr Adamczyk jest zdania, że heliotrop dzięki wyrazistości swej funkcji i prostocie obsługi szczególnie nadaje się do przełamywania nieufności, jaką część niewidomych ma do wszystkiego, co techniczne, a zwłaszcza elektryczne. Chociażby z tego powodu heliotrop należy zacząć produkować szybko i z rozmachem.
Dr Hanna Cis-Bankiewicz, okulista w Ośrodku Medycyny Pracy Budowlanych w Warszawie, biegle znająca problemy tyflotechniki, opowiada się za poglądem, że heliotrop byłby najwięcej przydatny w okresie 2—3 lat przystosowywania się do inwalidztwa po utracie wzroku. Pozwala on zachować jakiś kontakt ze światłem, w którym człowiek dotąd żył, i równocześnie przestawiać się na orientację słuchową. Gdy przed pięciu laty pojawiły się pierwsze wieści o heliotropie, wzbudziły duże zainteresowanie w środowisku okulistów. Czas upływał, a wynalazek Kurcza był znany wciąż tylko ze słyszenia, więc zainteresowanie opadło. Sprawa zablokowała się w elitarnym ZG Polskiego Związku Niewidomych, który formalnie heliotropowi sprzyjał, a w rzeczywistości z niejasnych przyczyn opóźniał związane z nim przedsięwzięcia. Kiwam głową, bo wśród wielu dokumentów mam kopię oficjalnego orzeczenia PZN z lutego 1979 o wartości heliotropu i celowości produkowania go. Konkluzja jest pozytywna, lecz ileż w dokumencie małostkowych „ale”, ile znaków zapytania w podtekście.
Dowiaduję się, że mgr inż. Jan Daktera, były zastępca dyrektora PZO, obecnie również zastępca dyrektora, ale w FARUM (Fabryce Aparatury Rentgenowskiej i Urządzeń Medycznych), przed rokiem chciał ściągnąć do FARUM swojego byłego pracownika, Eugeniusza Kurcza, obiecując w zamian, że może da się jakoś uruchomić w tej fabryce produkcję heliotropu. Telefonuję do dyr. Daktery i spotykamy się po kilku dniach. Uważa on Kurcza za znakomitego elektronika, idealnego pracownika oraz „rzadki przypadek wynalazcy, który robi to, co robi, nie dla szmalu, a z „wewnętrznej potrzeby”.
— Ale dobrze, że nie przystał wtedy na moją propozycję, bo nie wiem, czy mógłbym się wywiązać z obietnicy upchnięcia heliotropu w profilu produkcyjnym FARUM…
— Dlaczego?
— Widzi pan, my robimy aparaturę medyczną, na którą bardzo czekają szpitale. Rada Pracownicza, która obecnie tu rządzi, prawdopodobnie nie zgodziłaby się na heliotrop. bo odciągałby cząstkę mocy od produkcji podstawowej…
— Rzeczywiście, heliotrop to nie sztuczna nerka ani aparat do reanimacji. Niemniej ma służyć ludziom bardzo upośledzonym, całkowicie niewidomym. Z tego względu zasługuje na priorytet.
— Tak sądzimy pan i ja. Rada Pracownicza może inaczej pojmować racje społeczne, a przede wszystkim kieruje się zyskiem.
Losv wynalazców
Przystępując przed 8 laty do projektowania aparatu inż. Kurcz marzył, aby cena rynkowa podstawowej części — kasety i zasilacza — nie przekraczała 3—4 tys. zł, a cena kompletu z przystawkami — 10 tys. zł. Dziś wiadomo, że heliotrop musi kosztować drożej. Oczekuje się, że znaczną część produkcji będzie kupowało Min. Zdrowia i Opieki Społecznej i bezpłatnie lub ze znaczną zniżką przydzielało heliotropy niewidomym jako sprzęt rehabilitacyjny. Tak czy inaczej zbyt zdaje się zapewniony. Rysują się i perspektywy eksportowe. Natomiast nie ma kto wyłożyć pieniędzy na uruchomienie produkcji. Zresztą, z dotacją czy bez, żaden zakład nie chce się jej podjąć. Mgr M. zgadzał się w październiku, tuż przed „rozliczeniowym” zjazdem PZN, na poważne dofinansowanie produkcji przez Związek, ale uważał, że również sami niewidomi powinni za aparat płacić. Tłumaczył to względami psychologicznymi. Inny jest stosunek inwalidy do aparatu kupionego niż otrzymanego za darmo czy za opłatą symboliczną.
PRZYRODNI BRAT
Heliotrop miał starszego brata. Na imię było mu elektroftalm.
Z początkiem lat siedemdziesiątych zaczął współpracować z Polskimi Zakładami Optycznymi wybitny, dziś już nieżyjący okulista, prof. Witold Starkiewicz. Od młodości interesowała go sformułowana pół wieku wcześniej, przez prof. Kazimierza Noiszewskiego idea aparatu, który odciskałby na czole niewidomego (wedle innych koncepcji na piersi albo na brzuchu) obraz przedmiotu, ku któremu niewidomy zwraca głowę. Niewidomy spogląda, powiedzmy, na coś okrągłego i pulsatory aparatu delikatnie wybijają mu na skórze ów okrągły kształt, dzięki czemu mniej więcej wie, co ma przed sobą. Idea jest prosta, lecz jej techniczna realizacja — mimo postępów elektroniki i zdobyczy mechaniki precyzyjnej — niezmiernie trudna. Konstruktorzy zagraniczni, którzy też pracowali nad tym zagadnieniem (zawsze lojalnie uznając pierwszeństwo Noiszewskiego i Starkiewicza w podjęciu badań), próbowali zastąpić pulsatory mechaniczne słabym elektrycznym drażnieniem skóry w punktach odpowiadających konturom obrazu, lecz powodowało to komplikacje fizjologiczne, przeto powrócono do koncepcji pulsatorów mechanicznych. Najdoskonalsze z dotychczasowych jest rozwiązanie Amerykanina Johna Linvilla, który wykorzystał dużo gęstsze niż na czole unerwienie skóry na opuszkach palców i zbudował dla swojej niewidomej córki aparat, pozwalający jej czytać normalny książkowy druk. Prowadzi się miniaturową (wielkości ołówka) kamerę wzdłuż wiersza tekstu, a odpowiednie wzmacniacze i przetworniki powodują odciśnięcie się kształtu kolejnych liter na opuszce jednego z palców trzymającej kamerę dłoni. Po nabraniu wprawy można za pomocą aparatu czytać do 40 słów na minutę.
Prof. Starkiewicz, który przez dziesięciolecia nie mógł znaleźć dla elektroftalmu mecenasa ani tym bardziej producenta, budował uproszczone modele aparatu na własny koszt i eksperymentował z nimi w domowych warunkach. Pod koniec życia zdołał przekonać PZO, że urządzenie może być szlagierem technicznym i artykułem handlowym. Uznano, że w ciągu 8 miesięcy uda się zbudować prototyp elektroftalmu, w ciągu następnego półrocza sprawdzić jego użyteczność, wprowadzić ewentualne poprawki; za rok elektroftalm miał znaleźć się w seryjnej produkcji Polskich Zakładów Optycznych. Na projekt poszły grube miliony. Do prac nad aparatem odkomenderowano kilkunastu najzdolniejszych mechaników, technologów, konstruktorów i elektroników z PZO. Był wśród nich Inż. Kurcz, który wkrótce został kierownikiem zespołu pracującego pod generalnym szefostwem i w myśl koncepcji prof. Starkiewicza. Praca była pasjonująco ciekawa, każdy krok wymagał rozwiązań nowatorskich. Pracowali z olbrzymim zapałem, ofiarnością, mając zresztą świetne wsparcie w zapleczu technicznym, materiałowym i naukowym PZO. Minął rok, potem drugi, potem jeszcze dwa lata. Chociaż zbudowano kilka modeli elektroftalmu, żaden z nich nie nadawał się do produkcji. W 1975 prace przerwano, zespół rozwiązano, od zamiaru wytwarzania elektroftalmu odstąpiono.
Owszem, istniejące do dziś modele aparatu działały, pozwalały niewidomym wykonywać czynności, które tylko elektroftalm umożliwiał, np. płynnie pokonywać trasę „slalomu” między krzesłami, przy stole sięgać bez kolizji po talerze i sztućce, w pracy — obsługiwać pulpity ze świetlną sygnalizacją.
Przyczyną fiaska produkcyjnego stały się dwie bariery, których nie udało się
przełamać: „miniaturyzacyjna” i ekonomiczna.
Głównym elementem elektroftalmu był kask (skopiowany z kanadyjskiego kasku hokejowego) z opuszczoną na czoło tarczą zawierającą owe pulsatory. Tarcza musiała być dostosowywana do kształtu czoła każdego użytkownika, co dodatkowo komplikowało budowę aparatu. Sama tylko „nagłowna” część elektroftalmu ważyła ponad 2 kg i, zawierając to, co musiało wchodzić w jej skład, m in. kamerę, mniej już ważyć nie mogła. Tu przebiegała pierwsza z barier miniaturyzacyjnych. Aby spełniać swoją rolę ciężki kask musiał ciasno przylegać do głowy użytkownika. A że nie dało się zupełnie wyeliminować nagrzewania się aparatury, zaś pulsatory drażniąc skórę wzmagały jej pocenie się — nikt nie mógł jednorazowo wytrzymać w elektroftalmie dłużej niż 20 minut. Ponadto względy techniczne nie pozwalały dowolnie zmniejszać wielkości pojedynczego pulsatora, toteż na części przylegającej do czoła mieściło się ich tylko 300, co nie zapewniało pożądanej „ostrości” obrazu. Ostrość osiągnięto by, gdyby udało się wmontować ok. 10 tys. pulsatorów. Ale i większa ich ilość byłaby niepożądana, bo zdolność rozdzielcza receptorów skórnych też ma swoje granice.
Użytkownik elektroftalmu musiał nosić przy sobie dodatkowe zasilacze, połączone z kaskiem, o łącznej wadze kilku kilogramów. Elektroftalm by łby zapewne urządzeniem przykrym ze względów społecznych. Niewidomy ubrany w najeżony aparaturą kask. objuczony pojemnikami z resztą urządzeń miał wygląd kosmonauty i na ulicy budziłby sensację.
W dodatku zorientowano się, że nawet najoszczędniejsza odmiana elektroftalmu będzie kosztowała ponad 600 tys. zł (wg cen materiału i robocizny w 1974). Mgr M. zauważa przytomnie: „Były to pieniądze, których w tamtych czasach starczyłoby na paroletnią pensję dla kierowcy i samochód. Któryż niewidomy nie wolałby samochodu z kierowcą zamiast elektroftalmu?”.
— Mieliście panowie dużego kaca? — pytam inż. Kurcza.
— Nie mieliśmy wcale, bo pod kątem badawczym prace zakończyły się sukcesem. Udowodniliśmy, że można zbudować urządzenie ściśle oparte na pomyśle prof. Starkiewicza, tj. umieszczając pulsatory na czole. Wykazaliśmy doświadczalnie, gdzie przebiegają, przy obecnym stanie techniki, bariery ograniczające usprawnianie aparatu. To liczy się w nauce, przyczynia się do postępu innych prac w tej dziedzinie.
Dyrekcja PZO likwidując przedsięwzięcie pt. „elektroftalm” szczęściem nie wylała dziecka z kąpielą, nie zabroniła inż. Kurczowi kontynuowania kiełkujących wtedy jego prac nad heliotropem. Prace te podjął w 1972. Czy dlatego, że już wówczas spostrzegł, że z elektroftalmu nic nie będzie? Mówi, że nie dlatego. Elektroftalm to była praca. Przyjemna, ale ciężka, zespołowa. Heliotrop — rodzaj hobby, relaks, zajęcie całkiem indywidualne. Elektroftalm był złożony, a atrakcyjność heliotropu wynikała z prostoty. Elektroftalm musiał drogo kosztować, heliotrop nie.
60 PROCENT
Później heliotrop przestał być prywatną sprawą Kurcza, nadano mu w PZO rangę „tematu”, umieszczono w planach produkcji. W 1974 Kurcz zbudował pierwsze pramodele aparatu i rozpoczął doświadczenia. W doniesieniach prasowych z końca 1976 mówi się o pracach konstruktorskich i badawczych nad heliotropem jako o już zakończonych i zapowiada się rychłą produkcję fabryczną przyrządu.
PZO przez kolejne trzy lata produkcji jednak nie podejmują. Kurcz w tym czasie doskonali aparat i walczy z opozycją antyheliotropową w PZO i poza PZO. Żąda się dla aparatu wciąż nowych atestów. Zdobywa je. Ma pozytywne świadectwa z Biura Jakości, z Instytutu Okulistyki w Katowicach i Innych klinik okulistycznych, z Komisji Oceny Sprzętu Medycznego przy ministrze zdrowia, z Ministerstwa Oświaty i Wychowania (w związku z możliwością stosowania heliotropu w szkolnictwie niewidomych), z różnych placówek przemysłu elektronicznego, z agend spółdzielni „Praca Niewidomych” i z wielu innych uprawnionych do wydawania orzeczeń instytucji. Nawiązuje też wykraczającą poza heliotrop współpracą z Polskim Związkiem Niewidomych. Staje się cenionym działaczem Związku, zostaje wybrany do Zarządu Głównego.
Inż. Z, niewidomy, często jeżdżący służbowo za granicę w towarzystwie osób nie pozbawionych wzroku, opowiada mi, że taki towarzysz podróży zwykle stara się rozdysponować wolny czas z góry uzgadniając, przez ile godzin ma być do dyspozycji niewidomego, by na resztę wypuszczać się do miasta; niewidomy zostaje wtedy w hotelu. Inż. Kurcz był na kongresach z panem Z. w Szwecji, potem w RFN. Okazał się jedynym w życiu Z. partnerem wypraw zagranicznych, który z propozycją podziału czasu nie wystąpił ani jej nie przyjął. Ani razu nie wyszedł na spacer czy po zakupy bez inż. Z. i zawsze potrafił wyczuć, kiedy Z. ma ochotę na przechadzkę.
W 1978 odbywa się w Laskach komisyjne badanie trzech niewidomych używających heliotropów. We wnioskach obszernego protokołu czytamy:
„Heliotrop jest urządzeniem łatwym w obsłudze i pozwalającym, poprzez wykrywanie światła i cienia, na uzyskiwanie wielu informacji o otoczeniu. Informacje te mogą mieć charakter poznawczy, wzbogacając wiedzę i wyobraźnię niewidomego, lub użytkowy — umożliwiając mu w szeregu przypadków łatwiejszą mobilność oraz wykonywanie wielu czynności w życiu codziennym i pracy zawodowej”.
Następuje szczegółowe wyliczenie zalet przyrządu i żądanie niezwłocznego podjęcia jego produkcji.
Po pramodelu, 3 prototypach i — w 1979 — 10 egzemplarzach serii informacyjnej sprawa załamuje się. Jest rok 1980. Zostaje przyhamowana budowa Przemysłowego Centrum Optyki, a PZO mają zwiększone limity zadań eksportowych. Zakłady „duszą się produkcją” i w zasadzie definitywnie rezygnują z zajmowania się heliotropem. Inż. Kurcz otrzymuje zgodę na szukanie producenta na zewnątrz. Zaczynają się jego wędrówki po zakładach i zakładzikach, spółdzielniach pracy, próbuje też kontaktów z firmami zagranicznymi. Segregatory pęcznieją od pism, boli palec od kręcenia tarczą telefonu. I tym razem budzi szacunek postawa dyrekcji PZO, bo chociaż heliotrop stał się znowu prywatną sprawą Kurcza, Zakłady nie żałują mu delegacji, gdy jedzie na rozmowy z kandydatami na producentów, pozwalają kontynuować badania w fabrycznych laboratoriach i korzystać z szyldu firmy
*
DOPISEK I (z pierwszych dni listopada 1981). Heliotrop będzie wytwarzany. Już wkrótce. W Polsce, choć z pewnymi organizacyjnymi komponentami zagranicznymi. Zapisuję to ogólnikowo, bo, aczkolwiek ostateczne rozstrzygnięcie nie jest sekretem, inż. Kurcz prosi o niepublikowanie szczegółów do momentu przypieczętowania decyzji.
DOPISEK II (z połowy listopada). Prace przygotowawcze znowu przystanęły — chyba na długo. Powody różne, m. in. okazało się, że do robienia heliotropu trzeba więcej, niż przypuszczano, elementów importowanych. Ale może coś da się poradzić. Pytam, czy jest możliwe, że za rok heliotrop będzie do kupienia w sklepie? Kurcz odpowiada krótko: „60 proc. — że tak, 40 na nie”.
DOPISEK III (też z połowy listopada). Inżynier Kurcz przeczytał w maszynopisie powyższy reportaż. Zgadza się z grubsza ze wszystkim z wyjątkiem ujemnych opinii o byłym Zarządzie Głównym Polskiego Związku Niewidomych. Opinie te przedstawili inni moi rozmówcy. To prawda, niedawny zjazd Związku poprzedziły rozroby, rozsyłano delegatom „przykre anonimy”, nastąpił rokosz Oddziału Warszawskiego PZN przeciwko ZG, na samym zjeździe miażdżono dotychczasowy ZG jako całość i niemal wszystkich jego członków z osobna. Jednakże akurat w kwestii heliotropu Zarząd Główny, a zwłaszcza mgr M. są — zdaniem inż. Kurcza — w porządku. Istotnie, odwlekano wykonywanie powziętych postanowień co do popierania masowej produkcji aparatu. Inż. Kurcz uważa, że wynikało to z przezorności, a nie złej woli, było wyrazem doświadczenia niewidomych zasiadających we władzach PZN. Oni wiedzą, że w tyflotechnice bardzo łatwo o fałszywy krok. Niedawno pewna spółdzielnia pracy, ignorując przestrogi tyflotechników z PZN, wypuściła na rynek audiowizualny aparat alarmowy dla niewidomych. Posiadacz winien nosić go przy sobie i jeżeli np. zagubi się na mało uczęszczanej ulicy czy poczuje się z innych przyczyn zagrożony, bezradny, ma wyjąć aparat i uruchomić go naciskając guzik. Aparat zaczyna wtedy wydawać zwracający uwagę dźwięk i we wszystkich kierunkach wyświetla napis „Proszę mi pomoc” Wyprodukowano urządzenie w kilku tysiącach sztuk i znaczną ilość sprzedano niewidomym. I cóż się okazało? Oto nie zanotowano ani jednego przypadku posłużenia się przez niewidomego tym aparatem. Późniejsze badania wyjaśniły, że niewidomi znajdujący się nawet w poważnej opresji krępują się go używać, właśnie dlatego, że nazbyt alarmuje, zbyt zwraca uwagę. Nadto niektórzy obawiają się, że napis „Proszę mi pomóc” mógłby być zrozumiany jako prośby o jałmużnę.
— Kiedy coś robi się dla niewidomych, trzeba przede wszystkim liczyć się z ich zdaniem — powiada inż. Kurcz.
ROMUALD KARYS: Rodzina heliotropu (str.3)
Życie literackie
TYGODNIK
Kraków, 28 lutego 1982 ROK XXXII
nr 3 (1562)