Tekst krótki, ale ma w sobie coś, że fajnie się go czyta i czasem warto do niego wrócić.
Zastanawiałem się, na ile jest to wpływ opisywanego klimatu międzywojennej Warszawy i zamieszkujących ją ludzi, albo tytułowego bramina, a w jakim stopniu – talent autora, którym okazał się być, zapomniany przez nam współczesnych, Stanisław Szpotański.
Te chłopskie chaty są takie same, jak chaty naszych wieśniaków w Indjach – rzekł do nas stary bramin, gdyśmy w kilka osób przejeżdżali z nim rozklekotaną warszawską taksówką przez jakąś wieś, leżącą na drodze z Warszawy do Lasek.
Niech czytelnik nie ulega złudzeniu, że zaczynam nowelę, lub fantastyczne opowiadanie. Bynajmniej.
P. Khandwala, Indus z kasty braminów, lekarz i socjolog, postanowił, doszedłszy do późnego wieku, zwykłych zajęć swoich zaprzestać, a kulę ziemską jako tako poznać i rozejrzeć się, jak ludzie na niej żyją i do czego dążą.
Przed trzema laty wybrał się w podróż, był w Afryce i w Ameryce, całą Europę zjeździł, a na końcu, przed kilku dniami, zawitał do Warszawy.
Teraz już z powrotem płynie do swej ojczyzny.
Człowiek, mający lat siedemdziesiąt sześć, o czarnych oczach i siwych, przy bronzowej skórze, włosach, żywy i ruchliwy, nie czyni wrażenia starca. I jakiż to starzec, co bez niczyjej opieki, sam jeden, językiem angielskim tylko władając, jeździ po wszystkich krajach, przebywa ustawicznie na okręcie, w pociągu i w hotelu! Intelektu jego, znajdującego się w ciągłym ruchu, ciekawego i wrażliwego na Wszystko, nie zdołała starość pochwycić w swoje objęcia.
P. Khandwala interesuje się przedewszystkiem pracami i instytucjami o charakterze społeczno-charytatywnym, takimi jak instytuty pedologiczne, jak opieka nad więźniami, jak przytułki dla bezdomnych i t. p.
Kiedy się spotkał z gronem przyjaciół i współpracowników naszego pisma, ci postanowili zawieźć go do Lasek, sądząc, że będą one dla niego specjalnie zajmujące. Stąd ta jego do Lasek ekskursja. Mijamy więc chaty chłopskie, które mu Indje przypomniały, i nawiązując do jego wspomnienia opowiadamy, że u nas w Polsce wśród sfer kulturalnych istnieje znajomość filozofji i literatury induskiej, że już bardzo dawno przetłomaczony został na język polski dramat Kalidasa „Sakontala”, że tłomaczone mamy „Upaniszady” i „Pieśni Rigwedy”, że nauka nasza posiada znakomitych znawców sanskrytu i że jeden z naszych spółczesnych pisarzy podróżniczą książkę niedawno o Indjach wschodnich z wrażeń swych osobistych napisał.
P. Khandwala słucha z wielkiem zadowoleniem.
uśmiecha się djamentowemi oczami i potakuje.
Oh yes!
Przybyliśmy do Lasek i wchodzimy nasampierw do kaplicy, do prostej kaplicy z bierwion, jak leśna świątynia, ustawionej, tonącej w ciszy modlitewnej, zalanej światłem pierwszego wiosennego słońca.
Bramin staje się poważny, skupiony, wchodząc do kaplicy pochyla się głęboko, zapytuje, czemu krzyż owinięty w krepę, i na udzielone szeptem wyjaśnienie daje oczami znak, że rozumie.
Siostra zakonna prowadzi nas teraz do warsztatów, gdzie pracują ociemniali. Ogląda roboty szczotkarskie, koszykarskie, stolarskie. Gdy przygląda się rzeźbom, robionym według odlewów, gdy pokazują mu w ten sposób wykonaną głowę Danta, wpada w istny zachwyt, i na jego twarzy rysuje się radosna błogość.
Każe opowiadać sobie historję Lasek i z ożywieniem nas informuje, że w Bombayu w taki sam sposób powstał zakład dla ociemniałych. Tak jak tu matka Czacka, tak tam jego kolega uniwersytecki, lekarz, w dwudziestu kilku latach zaniewidział i poświęcił się całkowicie pracy dla ociemniałych i tworzeniu dla nich ich własnej cywilizacji, albo raczej kontaktu z cywilizacją widzących.
Prosi o fotografję matki Czackiej, idzie do sal szkolnych, do sypialń dziecinnych i do stołowni.
Wśród rzeszy niewidomych, jasnowłosych dzieci polskich, ten siwy Indus wygląda czarująco. Nie czujemy w nim nic obcego, nic, coby można było nazwać egzotyzmem. Gdyby po polsku umiał, byłby jak Polak. A jego bronzowa skóra? Gdy się ktoś dobrze latem nad Wisłą opali, to skórę ma taką samą.
Dzieci w sali szkolnej śpiewają chórem, siada między niemi, bierze je na kolana i odejść z pośród nich nie chce.
Ale już prosi do siebie, do domu rekolekcyjnego, ks. Korniłowicz.
W pokoju bibljotecznym, zasiadłszy pośród księży, nas i oprowadzającej nas siostry, podejmowany owocami i herbatą, p. Khandwala stara się odnaleźć podobieństwo pomiędzy chrześcijańską miłością bliźniego, a religijną moralnością Indji wschodnich.
I u nas są takie domy rekolekcyjne – mówi, kiwając głową do księdza Korniłowicza – w których przez religijne skupienie człowiek pragnie zbliżyć się do Boga. Oh yes!
Księża dociskają go, żeby tak powiedzieć, od strony teologicznej. Chcieliby się dowiedzieć o tem i o owem. Czy w braminizmie i w buddyzmie istnieje pojęcie łaski, czy Bóg jest przyczyną i celem wszechrzeczy?
P. Khandwala staje się bardzo wymowny. Nie wiem, jak stoi jego bramińska teologja, ale intelektualną kulturę religijną posiada niezawodnie.
W tem jest coś bardzo uderzającego i to się łączy z głębokim jego humanitaryzmem, przejawiającym się w każdem jego słowie i każdej reakcji.
Żegna się wreszcie serdecznie z księżmi, siostrami i administratorem Lasek, p. Świątkowskim.
Niech pan powie po indusku „do widzenia” – cisną się wszyscy do niego.
Wykrzykuje jakiś wyraz, może po raz pierwszy od wędrówek narodów rozlegający się nad podwarszawskiemi piaskami. Powiewa kapeluszem…
Jedziemy!
Ja mam takie szczęście, że zawsze w mych podróżach spotykam dobrych ludzi – zwraca się do nas.
Jedziemy szosą, znów obok wieśniaczych domów, gdy koło od naszego automobilu odskakuje, toczy się na przejeżdżającego rowerzystę, rowerzysta zatacza się na idącą z płachtą na plecach kobiecinę, kobiecina wali się do rowu. Wysypujemy się z pochylonej taksówki na szosę. A baba wrzeszczy. Nic się jej nie stało, lecz mogło się stać! Ręki nie złamała, ale mogła złamać nawet dwie! Nogi ma całe i nic w niej nie pękło, jednak gdyby pękło! Więc wrzeszczy i wymyśla wszystkim, rowerzyście i szoferowi, z jednakową pretensją,
- Bramin najwidoczniej jest poruszony i pragnie ją ułagodzić. Zbliża się do niej, głaszcze ją po plecach, po ramieniu, po głowie, i przemawia do niej po angielsku.
Też se wybrał! Ułagodzić polską niewiastę!
Spojrzała na jego bronzową twarz, na jego djamentowe oczy, usłyszała niezrozumiałą mowę i rozwrzeszczała się jeszcze bardziej.
Nie krzyczcie, nic się wam przecież nie stało – przemawiają zbliżający się do niej chłopi – Nie stało się, ale mogło się stać! – odpowiada z nieubłaganą logiką.
Mamy przed sobą trochę czasu, nim zapasowe koło będzie nałożone; p. Khandwala rozgląda się dokoła i podąża wprost na gospodarskie podwórze, skąd druga kobiecina ze zdumieniem mu się przypatruje. Zagaduje do niej po angielsku. Kobiecina odpowiada mu śmiechem, tak wystawiając dwa rzędy szerokich, mocnych zębów, jakby była prowincjonalną pięknością, pozującą do fotografii. Niesłychanie jest ubawiona. Niewiadomo, z czego się śmieje, czy że jej sąsiadce o mało coś nie pękło, czy że ten pan tak się pomorusał, czy że my musimy na drodze czekać jak niepyszni.
Idziemy w sukurs p. Khandwali.
Chciałby zobaczyć wnętrze chaty i zwiedzić gospodarstwo, – Dobrze – zgadza się gospodyni.
- Dlaczegoby nie, kiedy ciekawy? To on nic nie umie po polsku – zapytuje współtowarzyszki naszej podróży – ino pani taka uczona, że wszystko pani wie, co on gada?
Ktoś z nas tłomaczy owej babie, że ten bronzowy pan, to prawdziwy Arja. Tłomaczy po polsku, lecz mógłby z równie dobrym skutkiem tłomaczyć po angielsku. Niewiasta jednak, że jako sama z dobrej jest rasy, rezonu nie traci.
Arja? Juści!
Z dalekich krajów, dwanaście dni do siebie jedzie.
Dwanaście dni? Patrzajcie! Daleka droga.
W nizkiej, mrocznej izbie, zawieszonej świętemi obrazami, spoczywał w drewnianej kołysce drugi półroczny, jasnowłosy Aryjczyk.
Tylko tyle dzieci macie? – zapytał bramin.
Kaby ta tylko tyle! Rozleciały się po polach, to ich w chałupie niima.
A krowę macie?
Juści.
Bramin rozpromieniał. Krowę musi widzieć koniecznie! Znać było, że to bardzo ważna dla niego sprawa.
Prosimy pokazać nam krowę!
Uważając nas prawdopodobnie za skończonych ignorantów, za takich, co krowy jeszcze nigdy nie widzieli, choć od niej chrzczone mleko w Warszawie piją, rozwarła kobieta wrzeciądze od obory.
Powiało wymionami i gnojem.
Święte induskie zwierzę, merdając melancholijnie ogonem, stało przy żłobie, przy biednym, mało co zawierającym, nie xsanowanym, chłopskim żłobie. Wyglądało tak, jakby już niczego dopraszać się nie śmiało, jakby już je pastuch za jakieś dzikie żądania buraków lub makuchów nogą kopnął, w zgłodniałą mordę zamiast upragnionego buraka garść słomy wsadził i z obory wygnał na pole, krzycząc – „Poszła won!
Ponieważ braminowi, pamiętając, że człowiek obcy, los owych krów w najlepszem wystawialiśmy świetle, a nad cnotami pastuchów takeśmy się unosili, jakbyśmy sami do nich należeli, więc zdziwił się nieco, że krowa taka chuda i łeb ma tak opuszczony.
Ile mleka daje? – pytał. – Przez ile miesięcy? A gdy się zestarzeje, gdy cielęcia nie ma, gdy mleka dać nie może, co się z nią dzieje?
Nie odpowiadać! – krzyknąłem ze strachem – nie odpowiadać!
Nie czekał na odpowiedź, popatrzył na nas, westchnął, a że koło już było nałożone, wsiadł do automobilu.
St. Szpotański
Źródło: Kurjer Warszawski: wydanie wieczorne. R. 114, 1934, no 81