Wyglądało na to, że będzie ludzkim panem, a jednak szybko okazał się wilkiem w owczej skórze.
Nie zadłużał instytutu jak Błagowieszczenskij, nie nachodził wychowanic w sypialniach jak Zieniec, lecz to właśnie za jego rządów miało miejsce zdarzenie bardziej dramatyczne niż wszystkie opisywane wcześniej.
Poniższy wycinek, krótszy niż poprzednie (16 tys. znaków), kończy zaplanowaną przeze mnie serię cytatów z książki „Rys historyczny…”, ale przypuszczam, że jakieś przyszłe znaleziska pozwolą kontynuować cykl wpisów o dyrektorach z bożej łaski…
Czasy Jakowienki.
Po ustąpieniu Błagowieszczenskiego najwyższym ukazem z d. 21 września 1906 roku mianowany został dyrektorem były nauczyciel i pomocnik dyrektora, przed rokiem dymisjonowany, Szczepan Jakowienko. Jakowienko ukończył fakultet fizykomatematyczny uniwersytetu w Petersburgu i zaraz po otrzymaniu dyplomu został nauczycielem carskiej szkoły dla głuchoniemych w stolicy Rosji. Jeszcze jako uczeń gimnazjum zamieszkał przy szkole głuchoniemych, gdzie pod kierunkiem nauczycieli studjował metodę nauczania, zapoznając się jednocześnie z głuchoniemymi i z ich językiem mimicznym. Po zreformowaniu szkoły petersburskiej w duchu uchwał kongresu medjolańskiego Jakowienko został nauczycielem w oddziale mimicznym, który, pozostawiony czasowo, istniał do roku 1899. W lutym 1900 roku tranzlokowano go do Warszawy na nauczyciela i pomocnika dyrektora Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych.
Z początku między Błagowieszczenskim a Jakowienką niczem niezamącona panowała harmonja. Stosunek Jakowienki do nauczycieli Polaków był względnie poprawny, ale zimny. Z równą rezerwą trzymali się względem niego Polacy. Dopiero od roku 1904 Jakowienko zaczął wygłaszać przekonania bardziej liberalne i przyjazne dla Polaków, nie tając się z tem, że jest przeciwnikiem Błagowieszczenskiego i jego sposobu działania. To mu zjednało sympatję Polaków. Chciano w nim widzieć człowieka uczciwego, rzadkiego w stosunkach naszych Rosjanina, który odczuwał krzywdę, jaka się działa Polakom w Instytucie i nie mógł się godzić z bezwzględnym rusyfikacyjnym kierunkiem działalności dyrektora Błagowieszczenskiego. Wprawdzie Jakowienko jawnie polskości nie bronił, występował raczej przeciwko samowoli i złej gospodarce Błagowieszczenskiegoj przypisywano to jednak wówczas jego polityce, która nakazywała mu ostrożność w sposobie działania. Ale Błagowieszczenskij nie siedział bezczynnie. Chcąc się pozbyć Jakowienki, przedstawił go jako przyjaciela Polaków i wichrzyciela, podkopującego władzę dyrektora i uzyskał dla niego od kuratora okręgu naukowego propozycję podania się do dymisji. Jakowienko nie oparł się temu. Ponieważ przesłużył już 25 lat, które dawały mu prawo do całkowitej emerytury, musiał poprosić o dymisję i wyjechał do Petersburga. Serdecznie i szczeże żegnany przez Polaków, powiedział na odjezdnem, że chciałby jeszcze powrócić do Warszawy jako dyrektor Instytutu, ale po to tylko, „ażeby mógł zupełnie oczyścić Instytut od Rosjan i oddać go w ręce polskie”.
Na stanowisko pomocnika dyrektora powołano F. Witkowskiego, nie dając mu na razie żadnych połączonych z tem stanowiskiem praw służbowych, aczkolwiek jako długoletni sumienny nauczyciel Instytutu i b. dobry człowiek miał zupełne do tego prawo.
Błagowieszczenskij tryumfował, a Polacy w Instytucie naprawdę zaczęli myśleć i działać w tym kierunku, aby Jakowienko wrócił do Instytutu jako dyrektor. Zdaje się, że i przedstawicielstwo nasze w dumie rosyjskiej podzielało to zdanie i kiedy w ministerjum oświaty postanowiono zmienić kierownika Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie, kandydatura Jakowienki na dyrektora została przyjęta.
Pod wpływem liberalnych prądów, torujących sobie drogę w centralnych organach rządowych w Petersburgu, Jakowienko z początku zupełnie szczerze (tak się przynajmniej zdawało) zaznaczył swoje stanowisko, na jakiem stać winien dyrektor Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie. Jedyny ten zakład w Polsce powinien mieć na względzie przedewszystkiem dzieci polskie; Rosjanie mogą się w nim uczyć, o ile pochodzą z Królestwa. Wobec tego podział stypendjów rządowych i instytutowych pomiędzy oddział polski i rosyjski nie powinien być uskuteczniony, zgodnie ze świeżo wprowadzoną ustawą, która cele rusyfikacyjne miała na względzie. Gdyby nawet wszyscy kandydaci Rosjanie z Królestwa otrzymali stypendja, większość stypendjów wy padnie oddać Polakom, których liczba co rok kilkakrotnie przewyższała ilość miejsc wolnych.
Poglądu tego nie podzielała władza okręgowa. Rozporządzeniem” z d. 30 października 1906 roku kurator okręgu polecił Jakowience „zrobić ogłoszenie w gazetach o wakujących miejscach dla pensjonarzy i stypendystów w oddziale rosyjskim . Ponieważ rozporządzenie to w ostatecznym wyniku zalecało przyjmowanie wychowańców w środku roku, co podług brzmienia ustawy należało do atrybucji rady pedagogicznej, Jakowienko polecenie kuratora poddał pod obrady rady. 14 głosami przeciwko 11 propozycja kuratora uchylona została.
Duchowny prawosławny nauczyciel religji w Instytucie Licew, starsza dozorczyni Arystowa, nauczyciel rysunków Benediktow i mianowany od lipca nauczycielem Gołosow zaprotestowali przeciw tej uchwale, twierdząc, że polecenie kuratora jest rozkazem, który nie może być omawiany przez radę pedagogiczną, lecz ściśle wykonany i zażądali przesłania swego protestu do władz okręgowych.
Ogłoszenia nie zrobiono, ale odtąd na każdej sesji, na której rozdawano stypendja, bywał pomocnik kuratora, specjalnie delegowany do obrony interesów rosyjskich.
Liberalizm swój posunął Jakowienko w pierwszym roku swego dyrektorstwa tak daleko, że w sali nauczycielskiej, w której zgromadził wszystkie portrety założycieli i dobroczyńców instytutu, nie zawiesił wcale osób panujących. I zaczęto szemrać wśród Rosjan, w Instytucie będących, że „dyrektor udekorował salę posiedzeń tylko księżmi katolickimi i Polakami z zupełnem pominięciem nawet portretów cesarskich”.
Lecz liberalne poglądy Jakowienki i sprawiedliwe ujęcie przez niego drażliwych kwestyj narodowościowych trwały bardzo niedługo. W stolicy państwa polityka przesuwać się zacz ęła ku prawicy, ministerjum oświaty się zmieniło, a to wystarczyło, aby i Jakowienko w swych przekonaniach się zmienił. Niebawem portrety carskie zawiesił w sali nauczycielskiej na pierwszem miejscu, mile zaczął spoglądać ku prawicowcom rosyjskim w Instytucie, piorunował głośno na rewolucję i rewolucjonistów, których byłby rad wszystkich za jednym zamachem powiesić i coraz częściej czynami swemi dowodził, że wstępuje w ślady swego poprzednika Błagowieszczenskiego. Dopiero wtedy zdaliśmy sobie jasno sprawę, kim był Jakowienko. Jawne występowanie jego, kiedy był nauczycielem i pomocnikiem dyrektora, przeciwko Błagowieszczenskiemu to nie wynik jego sympatji do poniewieranej i deptanej polskości, nie bezinteresowne, oparte na sprawiedliwości uczucie, lecz najprostsza kalkulacja kupiecka: pozyskać zaufanie Polaków, przy ich pomocy wysadzić Błagowieszczenskiego, aby opróżnione przez niego miejsce zająć samemu. I rachuba go nie omyliła Skoro jednak kierunek polityczny się zmienił i przestano się liczyć ze słusznemi żądaniami Polaków, przekonaniom swoim nadał inne, odpowiedniejsze do chwili i korzystniejsze dla niego zabarwienie.
I późniejszą całą działalność jego nie cechuje szczerość, lecz obłuda. Chętnie skłaniał się w tę stronę, gdzie widział siłę i skąd spodziewał się ułatwień dla siebie, chociażby to było jawną niesprawiedliwością i zagrażało interesom Instytutu. W imię tej zasady, powołując się wciąż na życzenie kuratora okręgu, usunął nauczyciela Polaka z posady dozorcy warstatów i powołał na to stanowisko nauczyciela Apuchtina, pedagoga od 7 boleści, ale Rosjanina, synowca dawnego kuratora a krewnego ówczesnego naczelnika dyrekcji naukowej warszawskiej Tokarewa. Pomimo, że Apuchtin jako dozorca warstatów robił nadużycia, o których nawet na posiedzeniach rady gospodarczej oficjalnie mówiono, pomimo że nie pilnował swych obowiązków i często zapijał sprawę, Jakowienko tolerował go i patrzał na wszystko przez szpary. Utrzymując z Tokarewem stosunki towarzyskie, nie chciał widocznie narazić się mu, a może tolerował Apuchtina i ze względu na wszystkich Rosjan, z pośród których nie mógłby znaleźć odpowiedniego kandydata na to stanowisko.
Z tych samych pobudek tolerował wszelkie wybryki stróżów i rad ich chętnie zasięgał, a jednego z nich, spędzającego wszystkie wieczory i noce na ulicy, trzymał jako woźnego do pomocy wychowawcy w oddziale ociemniałych.
O ile był uległy i miękki w postępowaniu ze służbą niższą, o tyle znów był szorstki i nieustępliwy w stosunku do nauczycieli i personelu wychowawczego. Nie uznawał, aby ktoś mógł się nie godzić z jego poglądami lub występować z inicjatywą pomimo niego w sprawach administracyjnych albo pedagogicznych zakładu. Jeżeli bywały takie wypadki, uważał to za zamach na jego władzę i przypominał wtedy, że on jest „dyrektorem zakładu”. Kiedy naprz. jeden z członków rady gospodarczej, Polak, na posiedzeniu w kwietniu 1909 roku zażądał zamknięcia spiżarni na 2 klucze, z których jeden byłby stale u ekonoma, a drugi u dyżurnego członka w tym celu, aby nikt i nigdy w pojedynkę do spiżarni nie wchodził, Jakowienko gorąco sprzeciwił się temu projektowi, dowodząc, że ekonom nie jest złodziejem i że kontrola taka jest zbyteczna. Zauważyć należy, że ekonom, Rosjanin, był obecny przy tej rozprawie i że Jakowienko, nie godząc się na ten projekt, miał na względzie: 1) nie uznawać obcej inicjatywy, chociażby i bardzo dobrej, 2) wykazać publicznie, że on jest obrońcą Rosjan i 3) różnić Polaków i Rosjan na gruncie zakładu. Stawiając takie żądanie, członkowie rady gospodarczej nie ekonoma mieli na względzie i nie Rosjanina, lecz woźnego Instytutu, którym przy wydawaniu produktów często wyręczał się ekonom i powierzał mu klucze do spiżarni. Woźny na zaufanie nie zasługi wał.
W postępowaniu był niezwykle arbitralny i zarozumiały. Zdarzały się sprawy ważne, w których sam wydawał decyzje, nie pytając o zdanie ni rady pedagogicznej, ni gospodarczej. Tak, naprz., w jesieni 1906 roku kazał porządkować archiwum Instytutu, a robił to pisarz kancelarji niejaki Prolisko, nie znający wcale języka polskiego. Skutki były nadzwyczajne: zabrakowano 2 wózki dokumentów i ksiąg i sprzedano je na wagę żydom handlarzom. O tym fakcie dowiedzieliśmy się przypadkiem w kilka tygodni po dokonanej tranzakcji, kiedy z papierów zapewne już i śladu nie było.
Oryginalny swój pogląd na wychowanie młodzieży: „niech robią, co im do gustu przypadnie” stosował zarówno do głuchoniemych, jak i do ociemniałych. Pozwalał chłopcom wychodzić bez żadnej kontroli do miasta, skąd powracali często o późnej godzinie i w stanie nietrzeźwym. Starsi ociemniali z wiedzą dyrektora podorabiali sobie klucze do sypialni i przychodzili, o której im się podobało godzinie, przynosząc z sobą wódkę, którą pili i częstowali młodszych kolegów.
Na uwagi niektórych nauczycieli, że karygodne występki uczniów są zbyt jaskrawe i należałoby im przeciwdziałać, odpowiadał nam stereotypowem: „W Petersburgu bywało gorzej (W Pietierburgie chuże bywało).”
Rozluźnienie karności w wychowaniu było nadzwyczajne, to też i skutki musiały być okropne. W roku 1908 niebywały dotąd w dziejach zakładu wypadek wstrząsnął wszystkimi pracownikami Instytutu. Dnia 8 listopada o godzinie 11 wieczorem ociemniały uczeń P. nożem do obcinania szczotek zabił w sypialni śpiącego już w łóżku kolegę swego Bielenicę. Wypadek ten zatuszowano, a zabójcę po zbadaniu uznano za warjata i umieszczono go w Tworkach. Jednak w Instytucie długo jeszcze i głośno opowiadano, że zabójstwo spełnione zostało z przyczyny erotycznej natury, że obaj kochali się we współkoleżance, również wychowanicy Instytutu. Podobno ociemniała większemi względami darzyła zamożnego i nie żałującego pieniędzy Bielenicę i to sprowadziło katastrofę. I dziwna rzecz, że ten wypadek nie był wcale omawiany w radzie pedagogicznej. Wszyscy wiedzieli o nim, a jednak urzędowo nie poruszano go wcale.
W rzemiosłach również panowała prawdziwa anarchja: uczniowie robili, co chcieli, „co im do gustu przypadło”, a gust ten co kilka dni się zmieniał. Najczęściej robili sobie pałasze, sztylety, noże i karabiny żelazne i drewniane, któremi się bawili, czy to udając wojsko, czy bandytów i złodziei, Inni kleili czapki szyli mundury, robili epolety i oznaki żołnierskie. Kiedy Jakowience zwracano uwagę, że taka nauka rzemiosł nie tylko żadnej korzyści nie przynosi, lecz w skutkach będzie szkodliwa, odpowiadał z jowialnym uśmiechem, że zabawką najprędzej i najlepiej nauczą się rzemiosła. Dozorca warstatów Apuchtin również sprawą rzemiosł nie zajmował się wcale, gdyż najczęściej czas, przeznaczony na zajęcia warstatowe uczniów, poza Instytutem przepędzał. I schodził dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, a uczniowie zamiast uczyć się rzemiosł, które im w przyszłości sposób do życia zapewnić miały, wdrażali się do nieporządku i próżniactwa.
Dziwny sposób kontrolowania wszystkich i wszystkiego obrał sobie Jakowienko. Jak nakręcona maszyna, obchodził z kolei wszystkich pracujących, począwszy od stróża podwórzowego aż do najstarszego nauczyciela i nie zatrzymując sie nigdzie dłużej, szedł dalej. Nieraz po kilka razy dziennie był w każdem miejscu. Prawie co godzinę odwiedzał każdego nauczyciela w klasie, rozpraszając tylko uwagę uczniów i czyniąc przez to dystrakcję w zajęciu.
I za jego rządów po 17 dzieci bywało w klasie 1 oddziału polskiego, rzecz wprost niedopuszczalna w nauczaniu głuchoniemych. Robił to rzekomo ze względów oszczędnościowych, w gruncie zaś rzeczy chodziło mu i o to, aby nie zwiększać liczby nauczycieli Polaków. Bo i on rusyfikację uprawiał, chociaż udawał obojętnego na zagadnienia narodowościowe. Wzorem Błagowieszczenskiego choinkę i wszelkie zabawy urządzał tylko podczas świąt prawosławnych; ewangelików i żydów samowolnie umieszczał w oddziale rosyjskim, a jednego ucznia R. Brajtera, ewangelika, przyjętego na stypendjum do oddziału polskiego, przeniósł samowolnie do klasy rosyjskiej, nie zwróciwszy zabranego Polakom stypendjum. W ostatnim roku swych rządów w Instytucie, już po zabójstwie Bielenicy, kiedy coraz bardziej grunt zpod nóg mu się usuwał, manifestacyjnie zaznacza swój szowinizm przez podtrzymywanie Rosjan i schlebianie ich prawicowym dążeniom. Takie, naprz., ni stąd, ni zowąd daje pytanie grupie nauczycieli Rosjan, spotkawszy ich na dziedzińcu zakładu: „Jak się wam zdaje, panowie, kto dla Rosjan jest szkodliwszy: Żydzi czy Polacy? A kiedy odezwały się głosy, stawiające Polaków pod tym względem na drugiem miejscu, wygłasza takie zdanie: „Nie, panowie, największym wrogiem naszym są Polacy.”
I jak był nieszczery przez cały swój pobyt w Warszawie, takim pozostał do końca: do ostatniej chwili jak automat bezmyślnie dreptał po wszystkich miejscach, w wielkiej tajemnicy robił przygotowania do wyjazdu i nie pożegnawszy się z nikim, w nocy, żeby go nikt nie widział, przed samemi świętami Bożego Narodzenia w roku 1909 opuścił Warszawę.
Przyczyna usunięcia Jakowienki dokładnie nie iest wiadoma, zdaje się jednak, że tragiczna śmierć Bielenicy głównie na to wpłynęła. Bielenica, nim umieszczono go w Instytucie, był wychowańcem przytułku w Grodnie, który powołała do życia i opiekowała się nim nasza znakomita pisarka Orzeszkowa. W roku 1909 Orzeszkowa przybyła do Warszawy i wtedy poinformowano ją o faktycznej przyczynie tragicznej śmierci Bielenicy i o destrukcyjnych rządach Jakowienki w naszym zakładzie. Czy Orzeszkowa porobiła jakie kroki celem usunięcia petersburskiego pedagoga z Instytutu, nie wiadomo. Przypuszczać jednak należy, że tak i że nagły wyjazd Jakowienki z Warszawy był prostem następstwem bytności Orzeszkowej w Warszawie.
Od roku szkolnego 1906/7 dla uczniów i uczennic klasy I oddziału głuchoniemych zaprowadzono slojd1, a skasowano rytownictwo; zwinięte również zostało gospodarstwo mleczne i hodowla roślin cieplarnianych, które dawały tylko straty.
Budżet Instytutu od roku 1906 został znacznie powiększony. W roku 1908, naprz., ze skarbu państwa asygnowano na Instytut 60898 rub. 54 kop., z których 613 rub. 75 kop. przeznaczone były na pięciolecia dla nauczycieli i urzędników Rosjan i 400 rubli na wychowanie ich dzieci; specjalne fundusze wynosiły 34192 rub. 96 kop.
Za Jakowienki wydrukowano jedno sprawozdanie (Otczot) za rok 1907 i 1908 po rosyjsku i jedną książkę polską, przerobioną z dawniejszych, przez inspektora Instytutu F. Witkowskiego, p. t. „Kurs nauki języka polskiego na klasę IV.”
Zaznaczyć jeszcze trzeba, że Jakowienko zamierzał utworzyć w Warszawie Towarzystwo opieki nad głuchoniemymi i ociemniałymi z działalnością na całe Królestwo Polskie, W tym celu ułożył ustawę i po odpowiednich przeróbkach w radzie pedagogicznej Instytutu przesłał ją do kuratora okręgu, skąd już więcej do Instytutu nie wróciła.
Źródło: Manczarski, Aleksander (1863-1946). Rys historyczny Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych w Warszawie od roku 1817 do 1917. Warszawa : [s.n.], 1929 (Warszawa : „Ostoja”).
-
Slojd (jęz. szw. slöjd – zręczność, biegłość) – wywodzący się ze Skandynawii system nauczania prac ręcznych w drewnie, metalu, tekturze, wiklinie.