Ładnie napisana historia, podobno do tego autentyczna, ze sławnym kompozytorem w roli głównej i z akcentem tyflologicznym.
Historja jednej sonaty.
Będzie temu kilka miesięcy, znajdowałem się w Bonn, ojczyźnie Beethowena. Spotkałem tam starego muzyka, który był w ścisłych stosunkach ze sławnym kompozytorem; i od niego słyszałem następujące opowiadanie:
„Wiesz pan” rzekł do mnie, „że Beethoven urodził się na ulicy Reńskiej, lecz podczas naszej znajomości, zajmował mieszkanie na poddaszu letniego domku, niedaleko Roemerp latz. Był w tedy bardzo ubogim, a to do tego stopnia, że z przyczyny smutnego stanu odzienia, nie mógł odbywać przechadzki w dzień, ale tylko w nocy. Jednakże posiadał fortepian, pióra, papier, atrament i kilka książek, i pomimo niedostatku w jakim żył, znajdował niekiedy chwilę szczęścia; nie był jeszcze głuchym i mógł przynajmniej używać przyjemności słuchania swych utworów. Później był pozbawionym i tej pociechy.
Było to zimową porą. Raz wieczorem zaszedłem do niego; chciałem go zabrać na przechadzkę i następnie razem zjeść wieczerzę. Zastałem go siedzącego przy oknie, w izdebce oświeconej jedynie blaskiem księżyca, bez ognia, z twarzą ukrytą w dłoniach i drżącego od zimna. Usiłowałem wydźwignąć go z apatycznego położenia, prosząc, aby otrząsnął się z swego smutku i wyszedł ze mną na spacer. Zgodził się na to. Lecz tego wieczoru był w usposobieniu tak ponurem i drażliwem, że wszystkie me upomnienia były bezskuteczne.
— Nienawidzę świata, wyrzekł gwałtownie. Nienawidzę samego siebie. Nikt mnie nie rozumie, nikogo nie obchodzę. Posiadam talent a jestem traktowany jak parja. Mam serce, a nie mam kogo kochać. Chciałbym żeby wszystko, wszystko raz się już skończyło, i to na zawsze! Chciałbym oto leżyć spokojnie na dnie tej rzeki. Są chwile, w których z trudnością wstrzymuję się od wykonania tej myśli.
I pokazywał mi Ren, Ren szeroki, którego mroźne fale migotały się przy blasku księżyca. Nic mu na to nie odpowiedziałem. Byłoby bezużytecznem spierać się z Beethovenem; pozwoliłem mu przeto dalej w tym tonie rozprawiać. Gdy wracaliśmy do miasta, przestał mówić i wpadł w ponure milczenie.
Przechodziliśmy właśnie ulicą ciemną, wązką, niedaleko od bramy Cobleatz. Nagle zatrzymał się.
— Cicho! szepnął.., Co to za odgłos?
Rzeczywiście, usłyszałem słabe brzmienia starego fortepianu, wychodzące widać z blizkiego domu. Była to melodja żałośna, na trzy tempa, i pomimo niewdzięczności instrumentu, wykonawca nadawał swej grze wielką czułość w oddaniu.
Beethoven spojrzał na mnie okiem błyszczącem.
— Jestto wyjątek z mojej symfonji F dur – rzekł. „Oto w tym domu, słuchaj pan!.. Jakto dobrze grane!
Dom był skromny i mały; światło przebijało przez szczeliny okiennic. Chcąc posłuchać muzyki, zatrzymaliśmy się chwilę. Wykonawca grał dalej, i następne dwa okresy były oddane z równą dokładnością i uczuciem. W środku finału nastąpiła raptowna przerwa… chwila milczenia. Potem usłyszeliśmy przytłumione łkanie.
— Nie mogę już dalej, rzekł głos kobiecy. Nie mogę już grać Fryderyku!
— Dlaczego siostro?
— Nie wiem mój drogi, chyba dla tego, że to jest tak piękne, że nie czuję się zdolną do wykonania tego jak się należy. Mój Boże!… Cóżbym ja dała za to, żebym mogła być teraz w Kolonji. Dają tam koncert w Kafenhaus i wykonywają najpiękniejszą muzykę. Jaka to wielka przyjemność słuchać koncertowej muzyki.
— Ach! kochana siostro rzekł Fryderyk westchną’ wszy, przyjemności takie są tylko dla bogaczów. Na cóż mamy stwarzać na próżno żale i narzekania, gdy nie mamy na to lekarstwa? Zaledwie wystarcza nam na utrzymanie życia i zapłacenie mieszkania. Pocóż myśleć o rzeczach dla nas niemożliwych.
— Masz słuszność Fryderyku. Jednakże, chwilami gdy zacznę grać, życzyłabym sobie chociaż raz w życiu usłyszeć muzykę pięknie wykonaną. Lecz to napróżno, napróżno!
Było coś tak tkliwego i rozrzewniającego w powtórzeniu tych ostatnich słów, że Beethoven spojrzawszy na mnie
— Wejdźmy! rzekł gwałtownie.
— Wejść! zawołałem. Jakto… pocóż tam wejdziemy?
— Zagram jej odparł z żywością. Ona ma uczucie, posiada talent, inteligencję. Zagram jej, ona mnie oceni!
I nim zdołałem go wstrzymać, już był w bramie. Szedłem więc za nim przez ciemny korytarz, kierując się na prawo ku drzwiom nieco uchylonym. Popchnął je i znaleźliśmy się w małym i nędznym pokoju, którego całe umeblowanie składało się z piecyka i kilku sprzętów niewykwintnej roboty. Jakiś młody człowiek siedział przy stole, zajmując się naprawą trzewika. Przy nim oparta na starym klawikorcie, stała młoda dziewczyna; pochylona jej głowa była otoczoną wieńcem ślicznych i obfitych płowych włosów. Oboje byli czysto lecz ubogo ubrani, i zobaczywszy nas wchodzących powstali i obrócili się nagle.
— Przepraszam państwa, rzekł z pewnem zakłopotaniem Beethoven. Przepraszam bardzo… lecz usłyszawszy muzykę, odważyłem się wejść. Jestem jej wielkim miłośnikiem i grywam także.
Dziewczyna zarumieniła się, a młody człowiek przyjął nas surową, prawie groźną postawą.
— Przytem miałem sposobność podchwycić kilka wyrazów pani, dalej ciągnął mój przyjaciel. Pani życzy sobie… to jest pani chciałaby… słowem, pozwoli mi pani zagrać jej cokolwiek?
Było coś tak niezwyczajnego i dziwnego w całem tem wydarzeniu; oraz tak zabawnego i ekscentrycznego w manierach mówiącego, że wkrótce pierwsze lody przełamane i wszyscy uśmiechnęli się mimowoli.
— Dziękuję panu, rzekł rzemieślnik; lecz nasz fortepian jest w bardzo nędznym stanie i przytem niemamy wcale nut.
— Nie macie państwo nut? powtórzył mój przyjaciel. Jakimże sposobem pani…?
Zamilkł i zarumienił się, gdyż młoda dziewczyna obróciła się ku niemu, a po jej smutnych, opuszczonych w pół oczach, poznał, że była niewidomą.
— Ja… ja przepraszam; proszę przebaczyć mi, wymówił; na razie nie spostrzegłem… Więc pani gra z pamięci?
— Tak, jedynie tylko z pamięci.
— A gdzież pani słyszała tą muzykę, nie uczęszczając bowiem na koncerta…
— Słyszałam ją, będzie temu dwa lata, podczas naszego pobytu w Bruhl. Jakaś pani mieszkała w sąsiednim przy nas domu; ja też letnią porą, wieczorami, często przechadzałam się pod jej oknami, które były zawsze otwarte.
— A innej muzyki nigdy pani nie słyszała?
— Nigdy… wyjąwszy chyba muzykę uliczną.
Zdawała się nieco pomięszaną, to też Beethoven, nic więcej nie rzekłszy, usiadł spokojnie przy fortepianie i zaczął grać.
Zaledwie uderzył pierwsze akorda, przeczuwałem co nastąpi, i ile się pokaże wzniosłym i genialnym tego wieczoru! Nie omyliłem się. Nigdy podczas długich lat naszej znajomości, nigdy nie słyszałem go tak grającego, jak dla owej młodej niewidomej i jej brata. Nigdy nie słyszałem tyle energji, tyle zapału namiętnego, tyle nieskończonych stopniowań melodji i modulacji, tyle prawdziwie głębokiego uczucia. Był rzeczywiście natchnionym; i od chwili gdy palce jego zaczęły przebiegać klawisze fortepianu, dźwięki instrumentu zdawały się łagodnieć i mięknąć.
Siedzieliśmy tak wszyscy niemi z podziwienia, jakby porwani w nadziemskie kraje. Brat i siostra wpadli w pewien rodzaj zachwycenia; pierwszy odrzucił na bok robotę, druga, z głową nieco pochyloną zbliżyła się do fortepianu trzymając ręce na piersiach, jakby lękając się, aby bicie jej serca nie zagłuszało tego brzmienia tak czarodziejskiej słodyczy.
Zdawało namsię, że śniemy i lękaliśmy się przebudzenia. Nagle płomyk jedynej świecy zaczął chwiać się, migotać, knot spalony do szczętu, upadł i zagasł. Beethoven przestał grać.
Otworzyłem okiennice dla wpuszczenia cokolwiek światła księżycowego; było prawie tak widno w pokoju jak i przedtem, tylko jasność żywiej oświetlała artystę i fortepian. Zdarzenie to, musiało zapewne przerwać łańcuch marzeń Beethovena; pochylił bowiem głowę, ręce opuścił na kolana i zdawał się pogrążonym w głębokiej zadumie. Pozostawał w tem położeniu kilka chwil.
W końcu młody rzemieślnik powstał, zbliżył się do niego i rzekł głosem uniżonym i pełnym uszanowania:
— „Człowieku zadziwiający, któż ty jesteś?”
Beethoven podniósł głowę i spojrzał na niego wzrokiem roztargnionym, jak gdyby nie zrozumiał jego słów. Młody człowiek powtórzył swe zapytanie.
Na twarzy kompozytora zaigrał uśmiech-uśmiech właściwy jemu, łagodny i życzliwy.
— „Słuchajcie więc! i zagrał pierwsze takta symfonji F dur. Okrzyk radości wybiegł z ust rodzeństwa; poznali go i zawoławszy „To ty jesteś Beethoven!” pokryli ręce jego pocałunkami i łzami.
Zabierał się do wyjścia, lecz prośby nasze zatrzymały go.
— Zagraj nam pan jeszcze, tylko jeszcze raz!
Pozwolił się poprowadzić do fortepianu. Światło księżyca wchodziło świetnemi promieniami przez okna i oświecało szerokie i surowe czoło mistrza.
—- „Zagram wam sonatę przy blasku księżyca!” rzekł głosem żartobliwym i wpatrzywszy się w niebo zasłane gwiazdami, zaczął grać w tonienizkim, smętnym lecz nieporównanie przyjemnym; dźwięki instrumentu wychodziły spokojne, ciche i jednolite, tak jak jasność, którą księżyc rozpościera ponad ziemią. Po tej rozkosznej uwerturze nastąpił kawałek na trzy tempa, żywy, lekki, kapryśny, jakby taniec czarodziejski wykonany o północy przez złe duchy; następnie gwałtowne i dzikie agitato finale; drżące, spieszne, wyobrażające ucieczkę i niepewność, jakąś bojaźń nieokreśloną, instynktową, która uniosła nas na swych drżących skrzydłachi w końcu pozostawiła wza chwycie i zdumieniu.
— Żegnam was, rzekł nagle Beethoven, odpychając krzesło i kierując się ku drzwiom „Do widzenia”.
— Powróci pan jeszcze? spytali go jednocześnie.
Zatrzymał się i spojrzał na biedną niewidomą okiem współczucia, prawie litości.
„Tak powrócę, „odrzekł spiesznie, „powrócę i udzielę pani kilka lekcyj,.. do widzenia, przyjdę wkrótce.”
W milczeniu wymowniejszem od słów, odprowadzili nas do drzwi i zostawali na progu dopóty, dopóki nas mogli jeszcze widzieć i słyszeć.
— „Spieszmy się, „rzekł mi Beethoven na ulicy, „Pośpieszajmy prędzej, abym mógł napisać tę sonatę póki ją mam jeszcze w pamięci.”
Wróciliśmy i zostawiłem go piszącego aż do białego dnia.
Oto jest właśnie historja tej sonaty przy blasku księżyca, którą tak wszyscy podziwiamy.
Skończył; a ja jeszcze słuchałem starego muzyka.
— „A czy Beethoven udzielał później lekcje młodej niewidomej?” spytałem go w końcu.
Uśmiechnął się melancholicznie, wstrząsnął głową.
— „Beethoven, o ile mi się zdaje, nigdy już nie był w tym domu. Wrażenie przeminęło, również i zajęcie się jego biedną niewidomą musiało przeminąć; i chociaż brat z siostrą zapewne oczekiwali go dość długo, — nie myślał jednak o nich, chyba wtenczas, gdy przy padkowo wpadły mu do rąk nuty tej sonaty… Czyż inaczej dzieje się na świecie?”
B. P.
Źródło: Kurjer Warszawski / [red. Herman Benni]. 1875, nr 2 + dod.
Wzruszająca opowieść. Od razu znalazłam tę sonatę w internecie, żeby dopełnić całości.
Grzesiu, a mnie zachwyca język, bogaty, plastyczny, czekam na więcej.